piątek, 26 lutego 2016

Lęk przed innym, lęk przed byciem innym

Niedawno Tomek podsunął mi w rozmowie dwa hasła, które są w moim odczuciu fundamentalnie ważne w zrozumieniu tego, co nas otacza. Przeczytał je w artykule Karoliny Lewastam "Wszyscy kłamią" ("Dziennik. Gazeta Prawna", 12-14 lutego 2016).

To "lęk przed innym" i mniej oczywisty "lęk przed byciem innym", sprowadzający się pewnie do tego, co się nazywa "wykluczeniem". Pierwsze hasło nazywa jedno z elementarnych uczuć tych, którzy chcą się okopać w jakiejś wspólnocie, dającej im poczucie bezpieczeństwa - zwykle określa się ich jako konserwatystów. Drugie hasło nazywa jedno z elementarnych uczuć tych, którzy mają na ustach "tolerancję". Ten rozłam niesie ze sobą określone wartościowanie, bo "tolerancja" jest - semantycznie - czymś dobrym, a "nietolerancja" - czymś złym (mówił o tym prof. Andrzej Bogusławski, mamy nadzieję jeszcze do jego badań wrócić).

Nie odnoszę się tutaj całościowo do wymowy artykułu Karoliny Lewastam (wszyscy w jej tytule, to z jednej strony tzw. media konserwatywne, z drugiej -  tzw. liberalne, ona sama staje po stronie liberalnych mediów). Chcę przypomnieć tylko jedną rzecz. I nie wiem nawet, czy powinnam to robić. Bo ona należy do kategorii rzeczy oczywistych. Skoro jednak Karolina Lewastam proponuje, by może jednak mówić prawdę, bo to poza wszystkim zwyczajnie się opłaca, i ja chyba zaryzykuję.

Każdy z nas oba lęki nosi w sobie. W jakim sensie? Każdy kiedyś bał się innego i pewnie kiedyś jeszcze będzie się bał - ja na przykład ostatnio byłam z dzieckiem na spacerze w tzw. Lasku Miejskim w Chojnicach; byliśmy sami; i nagle spomiędzy drzew wyszedł mężczyzna; szedł i przez chwilę nam się przyglądał; nic się nie wydarzyło, ale się bałam. Każdy kiedyś bał się, że zostanie potraktowany jako inny, obcy, wyłączony, i kiedyś zapewne znów mu się to przydarzy - ja na przykład pewnego razu przebywając z grupą ludzi, z którymi m.in. pracowałam i jadłam, spóźniłam się na posiłek; oni już zaczęli, kiedy weszłam; okazało się, że nie ma dla mnie miejsca przy stole; biegałam dookoła nich, szukając miejsca, zanim ktoś nie zrobił go dla mnie, a ktoś inny nie podał talerza.

Mam w sobie więc oba lęki. I dlatego nie potrafię zdyskredytować żadnej ze stron życia publicznego. I nie potrafię się do żadnej z nich przypisać. Co nie znaczy, że akceptuję kłamstwo medialne i inne nieuczciwe metody uzyskiwania poparcia społecznego, o których pisze Karolina Lewastam. Nie akceptuję ich bez względu na to, kto je stosuje.

poniedziałek, 15 lutego 2016

czwartek, 11 lutego 2016

Chcę Wam powiedzieć o filmie "MIĘDZY ŚWIATAMI"

Katarzynę Dąbkowską - Kułacz spotkałam na ubiegłorocznej konferencji suicydologicznej w Łodzi, kiedy tuż przed projekcją opowiadała o swoim filmie "Między światami". Wywarła na mnie duże wrażenie. Była to fascynująca opowieść podróżniczki ciekawej ludzi i świata.
I reżyserki, która pojechała na Arktykę, gdzie przez trzy tygodnie mieszkała wśród Inuitów, na plebani u polskiego misjonarza. Słowo Eskimos jest niepoprawne politycznie, a poza tym mieszkańcy Arktyki go nie lubią, bo oznacza zjadaczy surowego mięsa. Dlatego oficjalnie nazywa się ich Inuitami – co znaczy "ludzie".
Wśród tych mieszkańców Północnej Kanady wskaźnik samobójstw jest jednym z najwyższych na świecie. Pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to trudne warunki klimatyczne. Jednak oni od zawsze w nich żyli. Ekstremalne zimno, trzy miesiące w roku bez wschodów i zachodów słońca, dzika i niebezpieczna natura. Walka o przetrwanie była ich codziennością. 


Autorka mówi : " od wielu lat interesuję się Arktyką, więc kiedy dowiedziałam się o dramatycznym problemie samobójstw, chciałam o nim opowiedzieć w filmie dokumentalnym. Szczególnie nie dawało mi spokoju pytanie o to, jak to możliwe, że ludzie od zawsze przyzwyczajeni do ciężkich warunków życia, teraz znikają wraz z topniejącymi lodami Arktyki".



Region Nunavut, który odwiedziła to obszar o łącznej powierzchni około 2 mln kilometrów kwadratowych - a zamieszkuje go niecałe 30 tysięcy ludzi. Kiedyś Inuici byli integralną częścią natury. Prowadzili koczowniczy tryb życia – polując przemieszczali się z miejsca na miejsce. Tworzyli silne wspólnoty rodzinne i łowieckie. W literaturze często przypisuje się im animizm, utożsamiany ze społecznościami plemiennymi. To inaczej nadawanie cech duszy i osobowości zwierzętom, roślinom, kamieniom, czy zjawiskom pogodowym. To czasem też nawiązanie do szamanizmu. W ten sposób otaczający świat staje się jednocześnie materialny i duchowy.
Wśród współczesnych Inuitów nie ma już szamanów, a główną religią jest chrześcijaństwo. Wrażliwość i głęboka duchowość, która zawsze ich cechowała, jest widoczna także dziś. 


Według autorki czymś naturalnym jest to, że Inuici odczuwają obecność dusz swoich przodków. W wiosce, w której nakręciła film ich łącznikiem ze światem duchowym jest przede wszystkim polski ksiądz, który od dziesięciu lat żyje wśród nich i pracuje. Odprawia msze i prowadzi świetlicę dla dzieci. Uczy je ich ojczystego języka inuktitut, w którym nie potrafią pisać.


Dwa pokolenia wstecz przyszła zmiana – Inuici zostali osiedleni. Teraz żyją w pełni wyposażonych domach, dostali telewizję i internet, sklepy i pieniądze, które stanowiły rekompensatę za krzywdy wyrządzone im przez "białego człowieka". Co ciekawe, tę zmianę dużo lepiej znieśli najstarsi ludzie. Wśród nich w każdym razie nie występuje problem samobójstwa.

  
"W tym niezwykłym świecie kontrastów, gdzie wciąż największym wydarzeniem w wiosce jest połów wieloryba, a surowe mięso karibu czy foki, nawet jeśli popijane coca – colą, smakuje najbardziej, jest jednak pewna rysa, w którą jak w lodową szczelinę wpadają szczególnie młodzi ludzie..." mówi reżyserka. To alkohol, narkotyki i uzależnienie, choćby od internetu. To też izolacja, w której żyją, pomimo programów opiekuńczych, jakie roztacza nad nimi państwo.


Dla mnie film "Między światami" jest niezwykły. Bynajmniej nie dlatego, że Inuici zabijają się inaczej i ich groby są inne. Drewniane krzyże powtykane między kamienie, którymi przysypuje się trumny. Bo ziemia jest zbyt zmarznięta. No i nie rosną tam drzewa, na których zwykle wieszają się ludzie.



Co sprawia, że jest to piękny i przejmujący obraz?
Według mnie to duchowość rozumiana. jako "wewnętrzny sposób odczuwania świata innego niż tylko ten realny i namacalny". Autorka widziała ją w oczach i twarzach najstarszych Inuitów, ja zaś – w jej filmie.
I to pytanie - czy tracąc kontakt z tym światem, Naturą, tracimy też kontakt z samym sobą?


Dziękuję Katarzynie Dąbkowskiej – Kułacz za udostępnienie zdjęć z filmu. I za to, że może zrobimy coś razem.
Autorem przepięknej muzyki do filmu jest Hubert Kołacz.
"Między światami" został nagrodzony w 2014 roku w Łodzi na XXIV Festiwalu Mediów "Człowiek w Zagrożeniu" (Nagroda im. A.Kamińskiego "Człowiek przezwyciężający zagrożenie") oraz w 2015 roku w Warszawie na Festiwalu Filmów Emigracyjnych "Emigra" – Wyróżnienie Specjalne. 
(ms.)













wtorek, 9 lutego 2016

Kiedy z serca płyną słowa...

Dla Konfucjusza i innych chińskich filozofów starożytnych sednem zdrowia i ładu społecznego było to, co określali oni jako 'porządek w nazwach'. Konfucjusz tłumaczył to w bardzo prosty sposób:

Jeśli nazwy nie są uporządkowane [poprawne, właściwe], mowa nie brzmi rozsądnie [błąka się]; jeśli mowa nie brzmi rozsądnie, spraw nie wieńczy sukces [rzeczy pozostają niewykonane]; jeśli spraw nie wieńczy sukces, obrzędy i muzyka nie kwitną; jeśli obrzędy i muzyka nie kwitną, kary nie pasują do zbrodni [kara jest nieznamienna]; jeśli kary nie pasują do zbrodni, ludzie nie wiedzą, do czego przyłożyć rękę i gdzie postawić nogę [cyt za: E. Itkonen "Universal History of Linguistics" 1991: 90–91, fragment można odnaleźć w wydanych w Polsce "Dialogach konfucjańskich" 1976].

Jak taki 'porządek' się osiąga? Konfucjusz: nazywajmy ojcem tego, kto jest ojcem, synem - tego, kto jest synem itd. [por. np. A.Wójcik "Konfucjanizm" w: red. B. Szymańska "Filozofia Wschodu" 2001: 353].

Jeśli Aleksander Wat (ur. 1900) w swoich wspomnieniach z tułaczki wojennej po Rosji Radzieckiej ["Mój wiek"] mógł w odniesieniu do pewnej grupy zjawisk go otaczających (zasadnie) użyć określenia 'mowa poza prawdą i kłamstwem', to właśnie dlatego, że u podstaw życia społecznego, którego doświadczał, było planowo realizowane zaburzenie w relacji między słowami i rzeczami. To nie wystarczy, by wyjaśnić doświadczenie Wata, ale jest jego podstawą.

O 12 lat starszy od Wata austriacki filozof Ferdinand Ebner, który zmarł tak młodo, że nie dożył II wojny, wszedł głębiej w opis zjawisk, o które tu chodzi. Wskazał, że to podstawowe nazywanie, na które wskazywał Konfucjusz (Ebner nie wspomina jednak o chińskim filozofie), dokonuje się w rozmowie, w "żywym", dokonującym się "na poważnie" i "prawdziwym" mówieniu osób do siebie. Tak wypowiadane słowa "działają". Takie słowa tworzą wspólnotę, bo na mocy bycia powiedzianym "na poważnie", prawdziwości i odbioru, który się dokonuje, wymagają określonych działań.

Jak to się dzieje? To z kolei tłumaczy inny - może lepiej znany od Ebnera - filozof, Peirce (starszy od Ebnera i Wata o pokolenie). Kiedy coś mówię "na poważnie" (a więc w szczególności zawsze do kogoś), biorę odpowiedzialność za to w tym sensie, że moje działania powinny być zgodne z tym, co mówię. Z łaciny 'twierdzenie', 'assertio', to 'przywiązanie się do czegoś'. Kiedy coś twierdzę, to przywiązuję ni mniej ni więcej tylko swoją osobę do prawdziwości tego twierdzenia. Tzn. tę prawdziwość gwarantuję swoją osobą.

Wróćmy jednak do Ebnera, który idzie jeszcze dalej:

[...] słowo i miłość są ze sobą związane. [...] słowo służy miłości [...] miłości bliźniego. Właściwe słowo jest zawsze słowem wypowiedzianym przez miłość [...] Słowo pozbawione miłości jest [...] nadużyciem boskiego daru słowa [F. Ebner "Fragmenty pneumatologiczne" 2006: 107].

Jak to wytłumaczyć? Brak tu miejsca. Wrócę do sprawy kiedy indziej.

To nie jest tylko teoria, jakieś abstrakcyjne filozoficzne gadanie...
Niech zaświadczy Akurat: