piątek, 29 grudnia 2017

Wystawa i życzenia

W środę przed Świętami spotkałam się w Lichnowach z dziećmi z "Ćwiczeń z myślenia", ich rodzicami, babcią (była jedna), rodzeństwem i sołtysem. Okazją do spotkania była wystawa prac dzieci przygotowanych w ramach projektu "Moje miejsce we wszechświecie".

W zeszłym roku szkolnym przygotowaliśmy z dziećmi mapę Lichnów, na której zaznaczyliśmy w szczególności miejsca, które chcemy odwiedzić i sfotografować.

 
Na zdjęciu Kornelia i Dawid objaśniają rodzicom mapę.
Potem chodziliśmy i robiliśmy zdjęcia. Na podstawie zdjęć dzieci przygotowały prace: z założenia trzy obrazki w trzech różnych technikach przedstawiające to samo miejsce (jednak niektórym udało się zrobić dwie albo jedną). O jakie techniki chodzi, sami zobaczcie:


Na tym zdjęciu jest Zosia. Zosia narysowała kościół, na samym dole. Trzy wyższe prace (drzewo) należą do Kingi.



Oliwka (na zdjęciu) narysowała staw i łabędzie. Powyżej Jezioro Lichnowskie, autorstwa Nicoli.




Tutaj Tomek prezentuje swoje prace (te dwie na górze). Przedstawił las. Dwie niższe prace wykonał Dawid. Przedstawiają ogród jednej z mieszkanek Lichnów.

Spośród prac dzieci wybierzemy te, które utrwalimy w postaci kartek pocztowych. W czasie spotkania uczestnicy głosowaniem pomagali nam wybrać te prace.



Było też trochę zabaw :)


Bardzo się cieszę, że mogliśmy w taki sposób zaprezentować wyniki naszych dotychczasowych działań w Lichnowach, działań pogłębiających świadomość lokalną, rozwijających twórcze podejście do świata, samodzielność, przedsiębiorczość... Serdecznie dziękujemy rodzicom, babci Kingi, sołtysowi i Tomkowi Drzazgowskiemu za pomoc w zorganizowaniu spotkania i wystawy :)

Święta już za nami. Mam nadzieję, że wszystkim, którzy czytają naszego bloga, upłynęły w spokoju. W imieniu tych, którzy współtworzą Fundację Zarzewie, życzę naszym Czytelnikom i Sympatykom spokoju, radości i miłości w Nowym Roku. Oraz umiejętności oddzielania tego, co ważne, od tego, co nieważne.

(ed)


piątek, 15 grudnia 2017

Rozstrzygnięcie nagrody Kotarbińskiego 2017

Jak pewnie wielu z Was wie, książka "Język w refleksji teoretycznej. Przekroje historyczne" autorstwa Andrzeja Bogusławskiego oraz mojego została uhonorowana nominacją do nagrody Kotarbińskiego, przyznawanej ważnym pracom humanistycznym. Nagrodę w tym roku otrzymała Dorota Sajewska za książkę "Nekroperformans. Kulturowa rekonstrukcja Teatru Wielkiej Wojny", podejmująca próbę zmierzenia się z polską pamięcią kulturową I wojny światowej przy odwołaniu do wyobraźni teatralnej.



Serdecznie dziękuję społeczności Uniwersytetu Łódzkiego za niezwykłą gościnność. Godne podziwu było profesjonalne przygotowanie uroczystości, a rozmowy z członkami kapituły nagrody i pozostałymi nominowanymi okazały się prawdziwą intelektualną przygodą.

Szczególnie serdecznie dziękuję Ewie Kołodziejczyk, zeszłorocznej laureatce nagrody (za książkę o Miłoszu, którego ja sama dla siebie i sobie pochlebiając nazywam przyjacielem :)), za słowa zachęty do dalszej pracy w dziedzinie humanistyki.

W Łodzi zapytano mnie, czy w dzisiejszych czasach trudno jest być humanistą. Powiedziałam, że zawsze było trudno. Bo humanista jest w tej unikalnej sytuacji, że przedmiot jego studiów jest jednocześnie badającym podmiotem. Stąd bierze się ciągły ruch. Fichte pisał, że kiedy próbuje uchwycić Ja, ono mu ciągle umyka...

A mnie od jakiegoś czasu chodzą po głowie sprawy antropologiczne... :)

Tutaj można przeczytać pełniejszą relację z gali.

(ed)


środa, 6 grudnia 2017

SZKOLENIA dla NAUCZYCIELI - przecieramy szlaki

Wczoraj wraz z Tomkiem Drzazgowskim spotkaliśmy się z nauczycielami ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Chojnicach. Jest to obecnie największa placówka w naszym mieście - uczy się w niej około tysiąca dzieci.

Podczas szkolenia nt. PROFILAKTYKI SAMOBÓJSTW I ZACHOWAŃ AUTODESTRUKCYJNYCH DZIECI I MŁODZIEŻY przekazaliśmy informacje o skali zjawiska. Wskazaliśmy jak rozpoznać dziecko zagrożone ryzykiem samobójstwa oraz w jaki sposób to ryzyko określić. Odpowiedzieliśmy na pytanie co może zrobić szkoła, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo wystąpienia prób samobójczych. Nie zabrakło też informacji czy i jak rozmawiać o zachowaniach autodestrukcyjnych z młodzieżą. Omówiliśmy również interwencję szkolną w przypadku samobójczej śmierci ucznia.

Wielu suicydologów, podobnie jak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), podkreśla, że społeczeństwo odgrywa niezwykle ważną rolę w zapobieganiu samobójstwom.
Szczególne znaczenie w tym procesie ma szkoła. Psychologowie i pedagodzy szkolni alarmują, że młodzież ma coraz więcej problemów, z którymi sobie nie radzi. Ważne, aby reagować wcześnie, zanim trudności się nawarstwią, a sytuacja wyda się bez wyjścia. Duże pole do działania mają w tym zakresie nauczyciele. Jak wczoraj sami sygnalizowali - bywa, że spędzają z dziećmi więcej czasu niż rodzice. 

Dziękujemy Dyrekcji szkoły za zaproszenie a nauczycielom za liczny udział w szkoleniu, podczas którego przełamujemy tabu, zapobiegamy stygmatyzacji i redukujemy ryzyko podejmowania zachowań autoagresywnych przez młodzież. 

ps. zapraszam na blog nie widzisz bo nie patrzysz
(ms.)




piątek, 24 listopada 2017

SZKOLENIE dla RODZICÓW - PROFILAKTYKA SAMOBÓJSTW i ZACHOWAŃ AUTODESTRUKCYJNYCH DZIECI i MŁODZIEŻY

Wczoraj spotkałam się z rodzicami młodzieży w jednej z chojnickich szkół.
Przeprowadziłam szkolenie nt. Profilaktyki samobójstw i zachowań autodestrukcyjnych dzieci i młodzieży.
W czasie spotkania przekazałam informacje związane ze skalą zjawiska samobójstw na świecie i w Polsce wśród dorosłych i dzieci. Rozmawialiśmy też o depresji, tempie życia, wirtualnym świecie i innych czynnikach ryzyka, które mogą negatywnie wpływać na młodzież.
Szukaliśmy przyczyn, dla których dzieci się okaleczają czy podejmują próby samobójcze.
Prześledziliśmy również sygnały ostrzegawcze wysyłane przez dzieci przed samobójstwem.
Wskazałam rodzicom miejsca, gdzie można uzyskać pomoc i wsparcie.
Nie zabrakło informacji o mitach na temat samobójstwa, które są zakorzenione w świadomości społecznej i przynoszą wiele szkody. Podobnie jak tabu, które towarzyszy tej problematyce.
Podczas wczorajszego spotkania z całą pewnością to tabu przełamywaliśmy.
Dziękuję wszystkim rodzicom za obecność!
A dyrekcji szkoły i pani pedagog za zaproszenie.

ps. zapraszam też na mój blog: nie widzisz bo nie patrzysz
(ms.)



poniedziałek, 20 listopada 2017

Filozofia dialogu w Chojnicach

W dniach 24-25 października gościliśmy w Chojnicach grono osób związanych z nurtem tzw. filozofii dialogu. Odbywały się bowiem Chojnickie Dni Tischnerowskie (Tischner był filozofem dialogu). Szczególnym ich gościem był Krzysztof Skorulski z Międzynarodowego Towarzystwa Ferdinanda Ebnera (Ebner był jednym z pierwszych filozofów dialogu), które na siedzibę swojej polskiej sekcji wybrało właśnie Chojnice.

Na zdjęciu od lewej Magdalena Wędzińska, Mariusz Brunka i Krzysztof Skorulski.


O czym jednak jest filozofia dialogu? Chyba bardzo się nie pomylę, jeśli powiem, że o człowieku jako takiej istocie, której nie da się zrozumieć poza relacją, spotkaniem z drugim, czyli właśnie dialogiem. Słowem, które wyznacza rzeczywistość tego spotkania jest 'ty'.

Niemal wszyscy podkreślają, że to spotkanie i ten dialog, o który filozofom dialogu chodzi, zdarza się rzadko. Krzysztof Skorulski mówił wręcz o dramacie dochodzenia do dialogu. Zbyszek Dymarski przedstawił analizę przestrzeni samorozumienia człowieka w kontekście wolności i zniewolenia (ze sobą też prowadzimy dialog albo uczestniczymy w dramacie dochodzenia do niego). Miłosz Hołda z kolei opowiadał młodzieży licealnej o dramatycznych sporach Tischnera o człowieka. Bo spór to oczywiście też dialog.

Ja jednak bardzo mocno chciałabym podkreślić znaczenie czegoś, co nazwałabym codzienną rozmową. Taką z kasjerką przy kasie w Biedronce. Nawet taka rozmowa bowiem nie musi być mechaniczna (czy też czysto konwencjonalna, jak wolą mówić teoretycy). Nie żebym chciała szukać głębi w rozmowie o drobnych, w pytaniu "czy to już wszystko?" albo, co gorsza, próbowała nawiązywać przy okazji zakupów rozmowę o tym, co się w życiu liczy. Bo nie chodzi wcale o to, żeby wypadać z roli (ja - klientka, ona - kasjerka). Chodzi o coś innego. Chodzi o otwartość na drugiego, o przytomność, bycie tu i teraz. O spojrzenie w oczy (wystarczy przelotne, byle uważne), kiedy się mówi 'dzień dobry' i o uśmiech. Doprowadzenie siebie do stanu, w którym takie rzeczy dzieją się naturalnie, to bardzo poważna praca. Zwykłe, codzienne zdarzenia i jakość naszego udziału w nich są świadectwem drogi, jaką mamy za sobą. Dramat nieuchronnie - jak chce Krzysztof Skorulski za Tischnerem - się na nią składa. Byle byśmy go nie przeoczyli.

Tuż przed Dniami Tischnerowskimi byłam na sesji medytacyjnej w Ośrodku Medytacji Chrześcijańskiej w Lubiniu. Medytację prowadził Mikołaj Uji Markiewicz. Podjął on sprawę sposobu możliwości przekazu doświadczenia medytacyjnego, nazywanego czasem doświadczeniem poszerzania się serca. Myślę, że naprawdę słownie jest ono nieprzekazywalne - co nie znaczy, że nie da się uchwycić jego obecności. Jeden z uczestników sesji opowiedział o tym, że jego koleżanka bardzo lubi z nim przebywać po sesji medytacyjnej.

O naturalności płynącej ze zgodności wnętrza i tego, co na zewnątrz, śpiewa Akurat. Piosenkę tę przypomniała jedna z uczestniczek medytacji. Już kiedyś do nie odsyłałam. Ale zrobię to jeszcze raz - ku czci filozofów dialogu, praktyków zwykłej codziennej rozmowy oraz tych, którzy łączą w sobie jedno i drugie :)




(ed)

czwartek, 26 października 2017

Jakiej przestrzeni wspólnej potrzebują chojnickie osiedla?

Zaprojektowanie przestrzeni wspólnej na naszych osiedlach nie musi być ani skomplikowane, ani drogie. Są nawet gotowe wzorce. Skromna, ale spójna powoli przyciągnie mieszkańców. Będzie tętnić i promieniować życiem

W poprzednim tekście pisałem o tym, że Chojnic nie stać na budowanie samoistnych placów zabaw. O tym, że aby zapobiec dezintegracji osiedli i poprawić jakość życia mieszkających na nich ludzi, potrzebujemy całościowego i świadomego projektowania przestrzeni wspólnej. Takie miejsca, gdzie dzieci mogą bawić się i przeżywać przygody, mogą i powinny być jej częścią. Ale tylko częścią spójnej całości.

Teraz chciałbym przejść do tego, jak zaprojektować przestrzeń wspólną na naszych osiedlach. I że zadanie to nie musi być ani drogie, ani przesadnie skomplikowane. Zarówno znaczenie przestrzeni publicznej, jak i zasady jej projektowania zostały już bowiem dobrze rozpoznane i opisane. Są już gotowe wzorce, praktycznie do natychmiastowego zastosowania.

Wzory sprawdzone w praktyce


Nie trzeba zatem wyważać otwartych drzwi. Warto jednakowoż odkryć Amerykę. A konkretnie mieszkającego tam Christophera Alexandra*, legendarnego teoretyka i praktyka architektury. Opracował on język projektowania oparty o wzorcach. Jest ich ponad ćwierć tysiąca, a każdy z nich dotyczy konkretnych problemów związanych z projektowaniem przestrzeni – od pojedynczych mieszkań, przez ścieżki, place, rozwiązania transportu publicznego, miejsca pracy, handlu i nauki, centra aktywności itp. – aż po całe dzielnice, miasta i regiony. Co istotne, wzory Alexandra nie są ani abstrakcyjnymi ideami, ani sztywnymi, gotowymi projektami. To raczej pewne zbiory wskazówek oparte na analizie wielu dobrze funkcjonujących w praktyce rozwiązań, tworzące moduły, które można dowolnie zestawiać i dostosowywać.

Jeden z wzorów Alexandra dotyczy właśnie przestrzeni publicznej (Public Outdoor Room). Zgodnie z nim należy w rękach wspólnych pozostawić względnie zwarty obszar obejmujący co najmniej 25 proc. powierzchni osiedla, kwartału czy skupiska domów. Przestrzeń ta powinna przylegać do szlaków komunikacyjnych oraz budynków, sklepów, instytucji bądź znajdować się ich bardzo blisko. I takie tereny na chojnickich osiedlach wciąż szczęśliwie mamy. Gorzej ze spełnieniem kolejnego warunku. Przestrzeń wspólna nie może być bowiem w żadnym wypadku zdominowana przez samochody.

Wzór przestrzeni wspólnej wg Alexandra.
Za: Jaromar Łukowicz*
Tak wyodrębniony obszar należy ustrukturować. Najważniejszym elementem jest zaprojektowany kawałek gruntu, częściowo zadaszony, częściowo otwarty. Bez ścian, za to na przykład z arkadami, kolumnami, kratownicą dla pnących roślin bądź pergolą. Przestrzeń ta powinna zostać zaplanowana w miejscu, w którym przebiegają, a najlepiej krzyżują się uczęszczane szlaki piesze (chodniki, ścieżki rowerowe). Dobrze, aby znalazł się tam mały dziedziniec, placyk bądź skwer oraz miejsca do siedzenia. No i oczywiście kilka urządzeń dla dzieci, które będą mogły się na nich bawić, a najlepiej w jakiejś mierze kształtować.

Tylko tyle. I aż tyle. Oczywiście to tylko pewien model. W Chojnicach moglibyśmy wypracować własny. Wzór Alexandra jest świetnym punktem wyjścia do takich działań. Nie tylko dlatego, że w skondensowanej formie zawiera to, co najważniejsze. Również dlatego, że wyraźnie pokazuje, iż kształtowanie publicznej przestrzeni wspólnej nie jest ani przesadnie skomplikowane, ani drogie. Zwłaszcza, gdy wykorzystać również to, co już istnieje – na przykład stare, rdzewiejące urządzenia z placów zabaw, na których wychowały się całe pokolenia chojniczan.

Przestrzeń wypełniona ludźmi i tętniąca życiem


Warto zaangażować mieszkańców. Umożliwić im czy wręcz zachęcić, aby wzięli udział w kształtowaniu przestrzeni wspólnej. Na pewno dzieci będą chciały współdecydować w tym, na czym będą się bawić czy w jakie gry grać. Współdecydowanie powinno odbywać się jednak w ramach wyznaczonych przez opracowany model. Władze bowiem nie mogą rezygnować ze swego przywileju i obowiązku kształtowania przestrzeni miejskiej.

Wyobraźmy sobie tak ukształtowaną wspólną przestrzeń publiczną na osiedlu. Skromną, ale spójną i świadomie skonstruowaną. W której odnaleźć się mogą nie tylko dzieci i ich opiekunowie, ale ludzie w każdym wieku. W której można spędzić wspólnie trochę czasu każdego dnia, ale też zorganizować zawody, lekcje czy zajęcia świetlicowe. A w porze suchej na przykład zebranie samorządowe pod chmurką. Albo występ przedszkolaków. No i oczywiście festyn osiedlowy!

Taka przestrzeń powoli przyciąga mieszkańców. Zaczyna tętnić życiem, które promieniuje i zaprasza kolejnych. A im więcej korzystających mieszkańców, tym więcej pomysłów i wydarzeń. To mechanizm kuli śnieżnej. W ten sposób ludzie mogą się poznawać, spędzać ze sobą czas, wypoczywać bądź coś kreować. Tworzą się więzi, buduje tożsamość, możliwa staje się integracja. Nie tylko ludzi, ale też przestrzeni kwartału, sąsiedztwa czy osiedla. Zwłaszcza, jeżeli w wizualnej warstwie przestrzeni wspólnej zostanie zaprojektowane coś wyrazistego. Co będzie mogło służyć jako symbol, punkt odniesienia, dominanta.

W ten sposób może zostać zahamowana dezintegracja czy dewastacja. Może powstać zalążek, wokół którego na nowo ukształtuje się przestrzeń osiedla czy kwartału. Mniej chaotyczna, bardziej uporządkowana i spójna. Przestrzeń, w której mieszkańcy będą mogli się odnaleźć, poczuć bezpiecznie czy po prostu dobrze. Z którą będą mogli się utożsamić, o którą będą chcieli dbać, a w razie potrzeby także walczyć.
(td)
--

* Christopher Alexander, Sara Ishikawa i inni: Język wzorców = A pattern language: miasta, budynki, konstrukcja. Gdańsk 2008. Przy opisywaniu wzoru przestrzeni wspólnej korzystałem również z opracowania Jaromara Łukowicza

wtorek, 24 października 2017

KULT Od Nowa



Jak dobrze, że pewne rzeczy we wszechświecie są niezmienne.
Idziesz na taki koncert KULTu, a na poprzednim byłeś z piętnaście lat temu, i jest tak samo dobrze. Albo lepiej...
Energia nie do opisania! Na scenie dziewięciu muzyków i granie na serio z górnej półki. I przekaz wciąż aktualny. Więcej niż fajna oprawa świetlisto - graficzna. Pod sceną całkiem młodzi i całkiem starzy - no i ja, powiedzmy, gdzieś pomiędzy. Autentyczna wspólnota pokoleń w ogniu :)
O muzyce trudno pisać. I w zasadzie po co. Lepiej słuchać. KULT najlepszy ever!




Idę prosto - ms.

środa, 18 października 2017

Czy Chojnice potrzebują kolejnych placów zabaw?

Nie wystarczy przypadkowo zbudowany plac zabaw, nawet z siłownią. Tylko świadomie zaprojektowana przestrzeń publiczna ma szansę powstrzymać degradację osiedli i posłużyć ich integracji. Potrzebujemy wyodrębnienia na nich pewnej części wspólnego gruntu i ukształtowania go w sposób świadomy i spójny


Chojnice nie potrzebują kolejnych placów zabaw. A na pewno nie takich, jakie powstają ostatnio. Czyli samoistnych, arbitralnie tworzonych bytów. Ogrodzonych metalowym płotem enklaw, postawionych na przypadkowym fragmencie osiedlowych błoni (np. ulica Ceynowy). Albo wciśniętych między bloki, garaże i parkingi, szczelnie wypełniających i tak już klaustrofobiczną, szczątkową przestrzeń wspólną (ulice Książąt Pomorskich, Rzepakowa). Oderwanych od kontekstu, od miejsca, w które je wrzucono.
Plac zabaw ul. Ceynowy

Na takie kształtowanie przestrzeni wspólnej nas po prostu nie stać. Zbyt wiele czasu, pieniędzy, miejsca i energii kosztuje tworzenie enklaw, które przez kilka godzin dziennie służą dzieciom w określonym przedziale wiekowym i ich opiekunom.

Dzieci potrzebują miejsc do zabawy. Ale nie tylko one. My wszyscy, mieszkańcy miasta potrzebujemy miejsc wspólnych. Przestrzeni pośredniej między naszymi domami a miejskimi placami i ulicami. Przestrzeni integrującej kwartały sąsiedzkie, osiedla i dzielnice. Integrującej mieszkańców.
Plac zabaw ul. Książąt Pomorskich

Powstrzymać zanikanie osiedli


Chojnice swą dzisiejszą pozycję zbudowały w połowie XX wieku. Dzięki wstawiennictwu Czesława Wycecha (któremu kilka tygodni temu odebrano ulicę) do miasta sprowadzono przemysł. Efektem ubocznym było powstanie osiedli z wielkiej płyty dla napływających ludzi. Dziś zajmują one znaczną część miasta. A każde osiedle jest przestrzenią dużo luźniejszą niż tradycyjna tkanka miejska – czy to średniowieczna, czy XIX-wieczna. Świetnie to widać na zdjęciach lotniczych czy w Google Earth. Zabudowa okolic Dworcowej, Piłsudskiego czy ulic wokół Starego Rynku jest zwarta i spoista. Przestrzeń osiedli natomiast ma amorficzną, nieczytelną strukturę, poprzecinaną ulicami na duże kwartały, na których porozrzucane są bloki.

To niekoniecznie musi być wada. W końcu u podstaw modernistycznej idei osiedla i bloku leżała na przykład chęć zapewnienia mieszkańcom dostępu do słońca, świeżego powietrza i zieleni. Jednak dokładnie z tego samego powodu osiedla zagrożone są dezintegracją. Obserwujemy i doświadczamy tego w Chojnicach. Osiedla powoli się rozpadają. Proces ten zaczął się pewnie już w latach osiemdziesiątych, przyspieszył wraz z początkiem transformacji, a dziś pogłębia się coraz bardziej. Poszczególne mieszkania, klatki i całe bloki wydają się być coraz bardziej zadbane. Choć i  u nas nie udało się przy ocieplaniu uniknąć choroby nazywanej przez Filipa Springera pastelozą. Oraz kutych balustrad na balkonach.

Zanika natomiast przestrzeń wspólna. Uważana chyba za niczyją. Traktowana jak psia toaleta albo parcela, z której można wykroić garaże czy kolejny parking, postawić kolejny billboard, kolejny płotek, który wygrodzi półlegalną (nielegalną?) namiastkę ogródka. Odczuwana i przeżywana chyba jako pustkowie, obszar pomiędzy miejscami, w których toczy się życie: pomiędzy mieszkaniem a węzłowymi punktami gdzieś w mieście – rynkiem, pracą, galerią handlową, przychodnią, kościołem… Jako przestrzeń pośrednia, którą chce się jak najszybciej przemierzyć.

 Wspólna przestrzeń dla wszystkich


A przecież przestrzeń pośrednia może i powinna być również czymś innym. Tkanką łączną między prywatnością domu a publicznym życiem w mieście. Miejscem, w którym można zatrzymać się i spędzić jakiś czas. Krótszy bądź dłuższy. Spotkać się, porozmawiać, pobyć poza domem. Już nie w mieszkaniu, ale jeszcze nie w mieście. Już nie w mieszkaniu, ale wciąż u siebie – swoim sąsiedztwie, kwartale, osiedlu.

Aby to stało się możliwe, nie wystarczy przypadkowo postawiona ławka, zasadzone drzewo czy posadowiony plac zabaw. Coraz częstsze budowanie siłowni zewnętrznych jest krokiem w dobrym kierunku. Ale to wciąż za mało. Potrzebujemy świadomego wyodrębnienia pewnej części wspólnego gruntu i ukształtowania go w sposób zaawansowany. Potrzebujemy uważnego, konsekwentnego i planowego tworzenia na osiedlach przestrzeni publicznej. Dla osób w każdym wieku. Również dla dzieci.

Świadomie zaprojektowana, z uwzględnieniem i udziałem mieszkańców, przestrzeń publiczna ma szansę powstrzymać degradację osiedli i posłużyć ich integracji. W różny sposób. Integrując mieszkańców, którzy będą mieli gdzie pobyć ze sobą poza domem. Ale też miejsca takie mogą być zalążkiem, wokół wykrystalizuje się osiedle, które będzie czymś więcej niż zbiorem bloków stojących między ulicami, parkingami i rachitycznymi kawałkami zieleni.

Jak to zrobić? O tym w kolejnym wpisie. Już niedługo :)
(td)

poniedziałek, 16 października 2017

Nominacja do nagrody Kotarbińskiego

Z radością zawiadamiam Was, że książka "Język w refleksji teoretycznej. Przekroje historyczne", którą wraz z prof. Andrzejem Bogusławskim współtworzyłam, została nominowana do Nagrody Kotarbińskiego, promującej literaturę humanistyczną.




O nagrodzie pisze się tak:
"W czasie, gdy rynek i ekonomia odgrywają tak dużą rolę, Uniwersytet Łódzki pragnie podkreślić [...] znaczenie humanistyki i humanistów zarówno w badaniach akademickich, jak i w kształtowaniu otwartego społeczeństwa, wzorców postępowania czy krytycznego odbioru kultury."

Cele przyświecające fundatorom nagrody są, przynajmniej częściowo, zbieżne z celami Fundacji Zarzewie.

Napiszę jeszcze kilka słów o samej książce.

Przede wszystkim po raz kolejny serdecznie dziękuję prof. Bogusławskiemu za zaproszenie mnie do współpracy. Korzyści poznawcze płynące dla mnie z 4 lat intensywnych studiów nad sprawami mowy ludzkiej w dyskusji z nim nie mają ceny. Powiem tylko jedno: w ich wyniku zapoznałam się ze wschodnimi tradycjami myślowymi (przede wszystkim indyjską i chińską) - co w sposób niewypowiedziany poszerzyło moje horyzonty i pozwoliło inaczej i głębiej spojrzeć na tradycję rodzimą: europejską, chrześcijańską i tę, która się od chrześcijaństwa dystansuje.

Muszę jednak dodać, że sytuacja naszej książki jest bardzo szczególna. W wyniku różnych okoliczności udało się ją wydać  tylko w 100 egzemplarzach i praktycznie bez opracowania edytorskiego. Książki nie ma w sprzedaży, a biblioteki, które ją dostały, w większości jeszcze nie udostępniły jej czytelnikom.

Mimo to z inicjatywy prof. Jerzego Bańczerowskiego i prof. Władysława Zabrockiego zorganizowano w listopadzie 2016 roku w Poznaniu sympozjum poświęcone tej książce - merytorycznie bardzo nośne. Jego wyniki powinny zostać uwzględnione w porządnej edycji książki.

I to jest sedno sprawy: powinna powstać porządna edycja tej książki. To jednak wymaga poważnych nakładów na rozbudowane prace redakcyjne, uwzględniające wielowątkowe konsultacje merytoryczne.

Nominacja do Nagrody Kotarbińskiego może być w tej sytuacji szansą na pojawienie się tej pożądanej nowej edycji. Trzymajcie kciuki!

(ed)

środa, 27 września 2017

BRYGIDA MECHLIN – POŻEGNANIE

23 września br. zmarła Brygida Mechlin.
Ci, którzy z Nią współpracowali mówią, że była świetnym fachowcem i wielkim społecznikiem.
Już w latach 70-tych w Chojnicach przecierała szlaki pomocy społecznej. W 1990 roku, kiedy utworzono Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej, została jego kierownikiem, a następnie dyrektorem. Tę funkcję pełniła aż do 2006 roku. Przez lata swej zawodowej działalności podjęła wiele inicjatyw na rzecz osób potrzebujących pomocy. Jej zaangażowanie i konsekwencja w dążeniu do celu zaowocowały utworzeniem w Chojnicach Domu Dziennego Pobytu (1982), Noclegowni dla Bezdomnych Mężczyzn (1994) i Środowiskowego Domu Samopomocy (2004).

Panią Mechlin poznałam osobiście wiele lat temu podczas praktyk studenckich, które odbywałam w chojnickim MOPSie. Była więc moim pierwszym szefem. Zapamiętałam Ją jako osobę o wielkiej charyzmie, energiczną, wymagającą, ale też bardzo bezpośrednią i wesołą. Była szalenie elegancką kobietą.

Przez ostatnie dwa i pół roku zmagała się z ciężką chorobą. Cały czas otoczona miłością i opieką swoich bliskich. Odeszła w pierwszy dzień jesieni. Dziś na starym cmentarzu w Chojnicach pożegnało Ją wielu ludzi, słońce i wiatr.

R.I.P.
Brygida Mechlin (1943-2017)

(ms.)

czwartek, 21 września 2017

Dofinansowanie z Akumulatora Społecznego :)

Z ogromną radością zawiadamiamy, że w Akumulatorze Społecznym dostaliśmy 2700 zł dofinansowania na rozwój naszej organizacji.
Pieniądze przeznaczymy na sprzęt komputerowy i urządzenie wielofunkcyjne.

We wtorek przed ośmioosobową komisją w Kartuzach opowiadałam o tym, co już zrobiliśmy i co planujemy w najbliższym czasie. Bardzo mnie ucieszyła formuła spotkania "twarzą w twarz" zamiast pisania skomplikowanego wniosku (wniosek był, ale mało skomplikowany ;)).

To jest okazja do kolejnych podziękowań dla wszystkich tych, którzy już nas wspierają i z nami współpracują. Serdeczne dzięki!



[Na zdjęciu: kwiat z ogrodu państwa Chełmowskich.]

(ed.)

sobota, 9 września 2017

10 września - ŚWIATOWY DZIEŃ ZAPOBIEGANIA SAMOBÓJSTWOM


 
10 września przypada Światowy Dzień Zapobiegania Samobójstwom. Tegoroczna edycja upływa pod hasłem: „Poświęć minutę, ocal życie!”.
Rozmowa z drugim człowiekiem może odmienić jego los. Być może sami tego doświadczyliśmy – zmieniliśmy tor czyjegoś życia albo ktoś zmienił nasze. Być uważnym. Dostrzec problemy bliskich. Zagadać do kogoś obcego. Nie bać się wysłuchać. Pobyć razem. Poświęcić czas.
Wszystko to bezcenne. I może uratować życie.

Kto chce wesprzeć osoby, których bliscy popełnili samobójstwo o godz. 20.00 może zapalić w oknie lampki/świeczki – taki symbol.

A przez cały czas warto wspierać działania profilaktyczne w ramach ogólnopolskiej kampanii „Zobacz... ZNIKAM”.

A co na naszym podwórku? Jesienią z Tomkiem robimy nasze pierwsze szkolenia dla nauczycieli w zakresie problematyki samobójstw dzieci i młodzieży. Trudny temat, ale chcemy o nim rozmawiać, przekazywać informacje i wspierać. To dla nas ważne doświadczenie. Po zakończeniu zdamy relację na blogu.

Pozdrawiam wszystkich, którzy w niedzielę wieczorem zaświecą.
(ms.)


sobota, 19 sierpnia 2017

Marek Kotański, 15. rocznica

Przejrzałem portale, nigdzie wzmianki. Również na zmienionej ostatnio witrynie Monaru nie ma już sylwetki Marka Kotańskiego, która jeszcze niedawno zajmowała ważne miejsce na stronie głównej. Informacja o rocznicowej mszy pozostała, ale trzeba dobrze poszukać.



Wyszukiwarki głównych mediów po wpisaniu "Kotański" wyrzucają głównie odnośniki do artykułów o ambasadorze i dyrektorze teatru. Po dodaniu "Marek" pojawiają się linki do newsów o dekomunizacji ulic oraz informacji o premierze filmu "Najlepszy" poświęconego triathlonowemu rekordziście. Jego droga na szczyty zaczęła się od heroinowego dna, z którego Kotański (grany przez Gajosa!) pomógł mu wstać. Ratując życie.

Tak więc 15 lat po śmierci Kotański funkcjonuje w popkulturze, w której istniał zresztą zawsze, lecz teraz już tylko jako akuszer sukcesu sportowca oraz jako patron ulic. Które zresztą chcą mu odebrać.

Nawet organizacja, którą stworzył (zresztą nie sam), nie chce go już jako swojej ikony. Ale to chyba dobrze? Bo może znaczy, że tak wrósł w fundamenty i ściany - dosłowne i przenośne - że już go nie widać.

A mówimy o gmachu monumentalnym. Zanim przed niemal 40 laty powstała pierwsza placówka założona przez Kotańskiego, narkomani w Polsce umierali na ulicach, bo NIKT nie potrafił im pomóc. Zresztą oficjalnie nie istnieli. Zanim na początku lat 90. Kotański zaczął pomagać nosicielom wirusa HIV, nawet lekarze bali się ich dotykać. Nie mówiąc o ludziach podpalających zakładane dla nich domy. Potem była pomoc dla bezdomnych, dla samotnych matek, dla uchodźców, dla...

Więc to chyba dobrze, że system stworzony przez Kotańskiego, zauważone problemy, zaproponowane rozwiązania - są dla nas już tak oczywiste, że nie czujemy potrzeby wspominać ich twórcy. Przecież zapalając żarówkę nie przywołujemy za każdym razem Edisona (albo Tesli, to już jak kto woli; zresztą kto dziś jeszcze używa żarówek)?

A jednak czegoś brak. Może tych słów mówionych z odpowiedzialnością i na poważnie? Dziś zmienionych w slogany niemal ("Daj siebie innym"), brzmiących anachronicznie ("Łańcuch czystych serc") albo wręcz wprawiających w zakłopotanie - "Czy mnie kochasz?" Takie jakieś niepasujące do tych czasów, tak jak nie pasuje żarówka. Tak jak nie pasuje sposób bycia i działania Kotańskiego, pełnego spontaniczności, otwartości, zaufania, odwagi, brawury niemal. Gdzieżby się on odnalazł pośród programów, dotacji, grantów, wskaźników, enefzetów, efeesów... Ten system by go zniszczył? A może nie, może on by go rozsadził, jak to zrobił z niejednym wcześniej? Może ten system byłby wtedy mniej biurokratyczny, bardziej elastyczny? Bardziej ludzki, gdzie człowiek byłby bardziej człowiekiem, a mniej beneficjentem, uczestnikiem, członkiem docelowej grupy patologicznej?

A jednak czegoś brak. A na pewno Kogoś.

Marek Kotański 1942 - 2002

--

Źródło zdjęcia: Stowarzyszenie Monar, autor: Krzysztof Wojda/REPORTER

środa, 9 sierpnia 2017

Związki przyjaźni

Kiedyś, kiedy byliśmy jeszcze za młodzi, Tomek założył inną fundację. Nazywała się Fundacja Pomorska "Związki Przyjaźni". Jej żywot był krótki, bo my byliśmy właśnie za młodzi. Tomek mówi, że spełniła ona jednak swoją funkcję: przeniosła nas na Pomorze. I tak jesteśmy tu już 11 lat (w Chojnicach - 9), często zadając sobie pytanie, czy to właśnie tak miało być :)




Chcę teraz napisać o tamtej nazwie, bo ona powraca właśnie dzięki związkom przyjaźni. W poprzednim poście dziękowałam przyjaciołom za wsparcie. To doświadczenie Waszego, kochani, wsparcia jest chyba moim najważniejszym doświadczeniem czasu, który się zaczął z powoływaniem do życia Fundacji Zarzewie, a nawet wcześniej: bo już od wielu lat działam we współpracy z różnymi organizacjami pozarządowymi. I jak pisałam, chodzi o bardzo różne formy tego wsparcia. Ważną formą jest po prostu otwartość, w tym gotowość pomocy (niekoniecznie materialnej) w realizacji przedsięwzięcia, jeśli się widzi jego sens - przeciwieństwem tej postawy jest zamknięcie się na coś z różnych powodów, których się tylko mogę domyślać, więc nie będę o nich pisać (za formę takiego zamknięcia nie uważam otwartego i uczciwego powiedzenia: "dobrze byłoby to zrobić, ale ja na razie nie mogę pomóc"). Przyjaźń, którą trzeba odróżnić od znajomości i kumoterstwa, zostaje w szczególny sposób utwierdzona przez konkretne działania w trudnych warunkach - proszę, wybaczcie mi, powtarzanie rzeczy przysłowiowych, po prostu moje doświadczenie potwierdza te przysłowia :)

Teraz jeszcze słowo o autorze koncepcji (projektu, jak by dziś się powiedziało) "związków przyjaźni". Bo nie Tomek jest jego autorem ;). Chodzi o Edwarda Abramowskiego, polskiego myśliciela społecznego, końca XIX i początku XX w. Zmarł 1918 roku, niepodległości nie doczekał.
Nie żebym chciała tutaj zachwalać jego ujęcie w całości, daleko nie wszystko mnie u niego przekonuje (np. zupełnie mnie nie przekonuje jego ocena znaczenia pracy dla życia ludzkiego). Przekonuje mnie jednak jego myśl o spółdzielczości (w dużej mierze zresztą realizowana potem w praktyce), której miały towarzyszyć właśnie "związki przyjaźni".



Pisał on tak:
"Ci, którym nie daje spokoju nędza ludzka i upadek ojczyzny, stoją często wobec pytania, gdzie i czym jest ta potęga wybawicielska, za pomocą której można by życie uczynić lepszym i szlachetniejszym. Szukamy jej na wszystkich polach pracy, a zarazem instynktownie czujemy, że jest jakaś jedna, najważniejsza rzecz podstawowa. [...] Taka potęga jest do wzięcia i jest pośród nas, a nazywa się przyjaźnią.
Naród, w którym uczucia przyjaźni są rozwinięte, gdzie zamiast sobkostwa i egoizmu panuje przyrodzona potrzeba wzajemnej pomocy [...] rozwiązał zagadkę wolności i dobrobytu. [...]
Jakie spustoszenie w życiu i w ludziach sprawia zanik przyjaźni, to możemy zobaczyć wszędzie naokoło siebie [...].
I może zbyt często zapominamy [...], że z tych małych krzywd, które sobie nawzajem wyrządzamy, dla interesu, ze spokojnym sumieniem, powstaje właśnie owa wielka krzywda całości - bezsilność narodu.
Niech jednak tylko ożywią się gdzie i poczną działać uczucia przyjaźni, a ta ciemna zmora nędzy ludzkiej ustępuje i słabnie. Wtedy zjawiają się związki obrony przed wyzyskiem, zjawiają się kooperatywy spożywcze, spółki włościańskie, kasy wzajemnej pomocy, towarzystwa opieki nad dziećmi, towarzystwa oświatowe, szkolne, dobroczynne itd." [E. Abramowski, "Związki przyjaźni", w: tegoż Filozofia społeczna. Wybór pism, Warszawa 1965, ss. 422-423.]

I znów prawdą jest, że Abramowski nie odkrywa Ameryki. Rzecz jednak nie w teorii, która jest banalnie zgoła prosta, lecz w praktyce. Jak w praktyce działać na rzecz rozwijania związków przyjaźni, które naprawdę - mamy to doświadczenie! - wzmacniają człowieka i budują wspólnotę? To jest jedno z najtrudniejszych pytań, które sobie stawiamy.
(ed)


wtorek, 1 sierpnia 2017

Sprawozdanie za rok 2016 i podziękowania

Składamy serdecznie podziękowania Pani Joannie Domagale, która honorowo pomaga nam od początku prowadzić księgowość oraz przygotowała dla nas sprawozdanie finansowe za rok 2016.





Jednocześnie informujemy, że przygotowaliśmy i złożyliśmy w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, naszym organie nadzoru, także sprawozdanie merytoryczne za rok 2016.

Poniżej publikujemy fragment sprawozdania merytorycznego, mówiący o tym, co się działo u nas w roku 2016 (od września, kiedy otrzymaliśmy wpis do KRS).

Działania zrealizowane i zdarzenia prawne o skutkach finansowych w roku 2016:
a) 30.09.2016 – przyjęcie darowizny w wysokości 150 zł.
b) 10.10. 2016 – sporządzenie pieczęci, koszt: 150 zł.
c) 10.11.2016 – podpisanie umowy o współpracy w zakresie produktów bankowych Alior Banku SA, założenie rachunku bankowego, miesięczny koszt prowadzenia rachunku: 12 zł 50 gr.
d) w listopadzie i grudniu 2016: partner w projekcie „Ćwiczenia z myślenia”, realizowanym w Szkole Podstawowej w Lichnowach koło Chojnic, mającym na celu rozwój kreatywności, samoświadomości i samodzielnego myślenia, skierowanym do dzieci w wieku 6-10 lat (projekt jest kontynuowany).
e) 9-10 listopada 2016: współorganizacja Chojnickich Dni Tischnerowskich.
f) w listopadzie 2016: przygotowanie projektu „Moje miejsce we wszechświecie: Człuchów”, skierowanego do dzieci z Człuchowa w wieku 6-10 lat, rozwijającego samoświadomość, przynależność lokalną i kreatywność, ogłoszenie konkursu, zebranie prac i nagrodzenie uczestników (projekt jest kontynuowany).
g) listopad 2016: przygotowanie projektu szkolenia dla nauczycieli pt. „Samobójstwa wśród młodzieży” (realizacja jest zaplanowana na jesień 2017).
h) przez cały rok 2016: prowadzenie bloga www.zarzewie.blogspot.com, który służy promowaniu celów Fundacji Zarzewie i informowaniu o jej działalności.

W tym miejscu chcieliśmy również serdecznie podziękować wszystkim osobom wspierającym nasze działania na wszelkie sposoby: przez poświęcenie czasu i honorową współpracę, przez rady, przez zainteresowanie naszymi działaniami, życzliwość i otwartość.

Mamy za sobą pierwsze doświadczenia, nie tylko te pozytywne, także te trudne. Z jednych i drugich czerpiemy naukę. Ale przede wszystkim mamy wokół siebie przyjaciół, którzy z nami współpracują, nas wspierają albo jedno i drugie. Stąd płynie już tylko sama moc :)

Jeszcze raz gorące podziękowania! Jak dobrze, że jesteście!

(ed, mż)

czwartek, 20 lipca 2017

Głos w sprawie Wzgórza Ewangelickiego w Chojnicach

Wczoraj na portalu chojnice.24 opublikowano mój tekst z apelem o rozwagę w sprawie Wzgórza Ewangelickiego w Chojnicach.

Tak na przełomie wieków wyglądał cmentarz, który się tu znajdował.




Tak wyglądało to miejsce na przełomie lat 40-tych i 50-tych.




Tak wygląda teraz.



A oto mój tekst.

Gdyby ktoś, na przykład chodząc po Chojnicach z kamerą w ręku, zrobił badanie dotyczące tego, czy zdaniem respondentów powinniśmy otaczać szacunkiem miejsca pochówku, pewnie trudno byłoby znaleźć kogoś, kto powiedziałby, że nie powinniśmy. Gdyby z podobnym pytaniem zwrócił się do przedstawicieli władz samorządowych, pewnie sytuacja wyglądałaby tak samo.

Szacunek dla zmarłych i miejsc ich pochówku wyraża się jednak nie tylko w deklaracjach, lecz także w działaniach. W zachowaniu ciszy na cmentarzu (nawet jeśli trudno sobie wyobrazić, jak inaczej skosić trawę niż kosiarką). W geście zdjęcia nakrycia głowy (nawet jeśli jest zimno i leje). W czym jeszcze? Trudno wymienić wszystko.

Dlaczego jednak zmarłym oraz miejscom ich pochówku należy się szacunek?

Jesteśmy osobami. Mamy w związku z tym niezbywalne prawa zapisane w Deklaracji praw człowieka, dokumencie – niezależnie od kontrowersji interpretacyjnych, jakie budzi – uważanym za doniosły dorobek cywilizacji zachodniej i fundament demokracji.

Co to jednak znaczy, że jesteśmy osobami?

Zgrabną formułę ukuł Wojtyła: „Osoba to ktoś”. Niewątpliwie. Tu się jednak rzecz nie zamyka.

Spaemann dodaje: „Ludzi nazywamy osobami, ponieważ są tym, czym są, inaczej niż wszystkie inne istoty żyjące”. Na czym polega ta różnica? Skąd się bierze?

Jesteśmy osobami, ponieważ mówimy, rozmawiamy ze sobą. Rozmawiając ze sobą, tworzymy przestrzeń rozmowy. Osoby to „miejsca” w tej przestrzeni relacji, którą tworzy mowa. Bo zawsze jest tak, że ktoś mówi do kogoś o kimś / czymś. Co więcej, mowa jest przeważnie „brzemienna w odpowiedź” (sformułowanie Bachtina) i tym samym mówiący staje się tym, do kogo się mówi itd.

Mowa jednocześnie sprawia, że osoba to ktoś zdolny do szczególnego rodzaju działań. Bez mowy tych działań by nie było. Są to działania językowe i par excellence osobowe, nieobecne w świecie pozaludzkim – a przecież wszystkie istoty żyjące coś robią. Te nasze działania osobowe to dla przykładu prośby, nakazy, podziękowania, przyrzeczenia, śluby, akty przebaczenia, ale też oskarżenia i potępienia – i wiele, wiele innych.

Co więcej, fakt, że „mamy słowo” (sformułowanie Ebnera), umożliwia nam – oprócz wielu innych rzeczy takich, jak choćby uprawianie nauki oraz poszerzanie możliwości technicznych – życie duchowe (które, dokładnie tak, jak chciał św. Paweł, jest czymś różnym od naszego życia „zwierzęcego”).

Wróćmy do przestrzeni relacji tworzonych przez mowę. Tak tę przestrzeń opisuje przywołany już Spaemann: „[…] „miejsce” osoby w przestrzeni komunikacji znajduje się w [...] relacji do wszystkich innych miejsc. Każda osoba zajmuje w niej to miejsce, które jest na zawsze przeznaczone tylko dla niej.” (Podobne sformułowania znajdziemy u wspomnianego już wyżej Bachtina).

Wszyscy mamy tę intuicję. To jest intuicja niepowtarzalności każdego ludzkiego istnienia. Szczególnie żywa, kiedy tracimy kogoś bliskiego: bo nikogo w tym wymiarze nie da się zastąpić. Z osobą odchodzi kawałek świata (bo kto upiecze taki chleb, jak babcia piekła, i potem pozwoli zjeść zamiast obiadu kromkę ze śmietaną i z cukrem). Odchodzi też odrębna, niepowtarzalna perspektywa jego widzenia i odczuwania. Dlatego rację ma również Wittgenstein, kiedy pisze wprost, że z czyjąś śmiercią kończy się jakiś świat.

Chociaż „zadatki” życia osobowego są nam dane wraz z mową, to wejście na drogę jego pełnego urzeczywistniania jest zawsze odrębnym, świadomym aktem. Ten akt jest jednoczesnym aktem uznania innych za osoby – wszak mowa zakłada szczególną równość: każdy, do kogo kierowane są słowa, kiedyś staje się mówiącym. Ów akt wejścia, raz urzeczywistniony, musi być nieustannie ponawiany.

„Uznanie kogoś za osobę oznacza najpierw ograniczenie swej własnej, zasadniczo [z naturalnego punktu widzenia] nieograniczonej tendencji do ekspansji, rezygnację z widzenia innego tylko w aspekcie znaczenia, jakie ma w moim kontekście życia” (Spaemann). (O nic innego nie chodziło Kantowi, kiedy formułował imperatyw kategoryczny).

Szczególnym wyrazem uznania innych za osoby jest stosunek do zmarłych. Znów Spaemann: „Cześć, którą okazujemy zmarłemu, każdemu zmarłemu, [...] odnosi się do niego jako do osoby.” Przez szacunek dla zmarłych, wyrażany w poszanowaniu miejsc ich pochówku, niezależnie od tego, jak dawno zostali pochowani, jakiej byli religii czy narodowości, na nawet (zaryzykuję to stwierdzenie) niezależnie od tego, co zrobili, „dajemy się poznać jako osoby”.

Pracowałam kiedyś jako wolontariuszka na terenie byłego obozu koncentracyjnego w Ravensbrueck. Niedaleko jest jezioro. Do tego jeziora wsypywano popiół ze spalonych w obozie ciał. Do tej pory ludzie zostawiają to jezioro w spokoju. Nie kąpią się.

Dlatego: zostawmy Wzgórze Ewangelickie w spokoju. To jest miejsce pochówku.

Zresztą ono samo przypomina o tym swoim charakterze w związku z przebudową chojnickiego domu kultury. Ewentualny plac zabaw czy cokolwiek innego, i tak będzie świecić pustkami (nawet jeśli miałby to być park linowy – ludzie chętniej pojadą do Człuchowa).

(ed)



niedziela, 25 czerwca 2017

Projekt przyjaciół "PROSIMY NIE WKURZAJ"

Przyjaciel naszej fundacji, Michał Nowosielski, wpadł na pomysł przygotowania projektu kampanii społecznej w podwarszawskim Józefowie.

Józefów jest miastem "leśnym" z dużą liczbą dróg gruntowych. Chodziło o prostą sprawę: żeby zwolnić, jadąc autem.






Iza Duraj-Nowosielska, żona Michała, pisze tak: "Michał najpierw powiedział w urzędzie, że ma taki pomysł, urząd bardzo szybko to podchwycił, Michał poprosił swojego kolegę grafika o współpracę, zanieśli projekt do urzędu (były jeszcze billboardy, wisiały jakiś czas, teraz zostały tylko znaki)  i urząd nie tylko sfinansował projekt, ale w ogóle, zdaje się, że zajął się wykonawstwem, i to w ekspresowym tempie, byliśmy w szoku. To się nazywa współpraca".
(O samej Izie i tym, co ofiarowała Fundacji Zarzewie będę jeszcze pisała).

Mała rzecz, a cieszy...

(ed)

środa, 14 czerwca 2017

Andrzej Georgiew: "Przez cały czas to samo zdjęcie"




Oto portret Moniki Górskiej zrobione przez Andrzeja Georgiewa.

W Krakowie w ramach Miesiąca Fotografii prezentowana jest wystawa zdjęć Andrzeja Georgiewa. Andrzej związany był z fotografami skupionymi na przełomie wieków wokół Latarnika. Pewnej jesieni udało im się doprowadzić do tego, że przez miesiąc na Pałacu Kultury w Warszawie wisiały cztery gigantyczne reprodukcje czarno-białych fotografii. 

Nie będę się siliła na pisanie o jego twórczości ani na wspomnienia. Inni zrobili to lepiej. Tu można przeczytać.

Dlatego powiem tylko coś zupełnie od siebie. Kiedy Tomek pokazał mi informację o wystawie zdjęć Andrzeja i przeczytałam: "W centrum zainteresowania Georgiewa znajdowała się przede wszystkim ludzka twarz. „Przez cały czas zdaje mi się, że robię to samo zdjęcie” – mówił. Wielokrotnie wracał do tych samych postaci, próbując wyrwać tę „obecność” z czasu i upamiętnić ją." po raz nie wiadomo który pomyślałam, że Andrzej był kolejnym człowiekiem na naszej drodze, który próbował zbliżyć się do Tajemnicy. Jemu udało się zachować dla Niej szacunek.

Marcin Świetlicki powiedział o nim: "Opowiadał, że odziedziczył w Bułgarii górę, w którą biją pioruny. Kiedy widziałem go po raz ostatni, zabrał mnie na jakieś warszawskie podwórko, długo patrzył na mnie przez obiektyw i zrezygnował, nie zrobił żadnego zdjęcia. [...] Miał własną górę, w którą biją pioruny, i potrafił zrezygnować" (cyt. za katalogiem wystawy Andrzej Georgiew Warstwy. Layers, Warszawa 2017).

W Krakowie 16 czerwca w rozmowie o nim i jego twórczości wezmą udział Karolina Puchała-Rojek, Jędrzej Sokołowski, Juliusz Sokołowski i Tomek Drzazgowski.
(ed)

czwartek, 8 czerwca 2017

Pięć minus trzy

Szanowny Czytelniku! Poniższe piszę nie po to, by uzewnętrznić swoje przeżycia czy upublicznić własną historię. Piszę te słowa dlatego, że część mojej osobistej historii stanowią doświadczenia wspólne wielu. Niekiedy sprawy międzyosobowe, wspólne wielu ludziom, mogą zostać nazwane, opisane, dotknięte tylko jako konkret, jako część życia jednostki. Myślę, że są to kwestie na tyle istotne, że warto, dla ich dostrzeżenia, dla poświęcenia im uwagi, niejako wydrzeć samej sobie to, co łatwiej by mi było usłyszeć od kogoś, niż samej opowiadać.

Mam troje dzieci. Nie, to nieprawda. Mam pięcioro dzieci. Nie kłamię jednak, mówiąc, że mam ich troje – zgodnie z konwencją mówię o dzieciach, które żyją. A te, co zmarły jeszcze przed narodzeniem? Musiałabym się tłumaczyć, dlaczego o nich w ogóle wspominam… Chociaż jest i na to formuła. „Ciąża szósta, poród czwarty”, może kiedyś tak powiem u lekarza lub położnej. Gwoli wyjaśnienia dla tych, co w stanie błogosławionym nie bywają: ciąże liczy się zawsze wraz z obecną, a porody – z wyprzedzeniem. Wbrew pozorom, takie sformułowanie nie niesie wcale jednoznacznej informacji o liczbie żywo urodzonych dzieci: poronienie w drugiej połowie ciąży nazywa się bowiem porodem. To tylko informacja o „stanie zużycia” narządów rodnych. Jak bardzo chciałabym powiedzieć: pięć razy byłam w ciąży, dwoje dzieci zmarło przed narodzeniem, troje żyje. To byłoby jasne, proste i zgodne z prawdą. Zamiast tego wyliczam ciąże i prorokuję na temat losów dziecka w łonie, czując, że zarazem wyciąga się ode mnie informacje bardzo osobiste, gdy zmuszona jestem wspomnieć pośrednio o moich zmarłych dzieciach, nie wspominając ich samych.
Czułam się wspaniale, jakbym się unosiła pięć metrów nad ziemią, przeszczęśliwa… Ale już w piątym tygodniu pojawiły się plamienia. „To jest jeszcze bardzo mała ciąża, jest za wcześnie, żeby się badać”. Jakieś dwa tygodnie później pojawił się lekki początkowo ból. I krople krwi na bieliźnie. Czy miałam nadzieję, że uda się ocalić to dzieciątko? Nie, choć jadąc do szpitala, łudziłam się, że ją mam. Pani doktor w szpitalu stwierdziła poronienie w toku, zleciła zastrzyk na podtrzymanie ciąży (bardziej przydałby się przeciwbólowy; później dowiedziałam się, że poronienia w toku nie da się zatrzymać) i przyjęła mnie na oddział. Był późny wieczór. Noc w toalecie: biegunka, skrzepy krwi, skurcze, biegunka, znów krew… „Może ma pani po prostu okres?” – pielęgniarka postawiła swoją diagnozę. Dziękuję, poczekam na obchód. Przyszli. Spojrzeli na kartę informacyjną z najnowszym pomiarem temperatury i zamierzali iść dalej. Zatrzymałam ich, mówiąc, że straciłam bardzo dużo krwi i że przypuszczalnie jest już po. Dobrze, zrobią mi ponownie USG. Do dziś pamiętam lekarza, jak w jednej ręce trzyma końcówkę aparatu między moimi nogami (USG we wczesnej ciąży jest zawsze per vaginam), których drżenia nie potrafię opanować, w drugiej kanapkę, i mówi, spoglądając na monitor między kolejnymi kęsami „Faktycznie, nie ma, nie widziała pani czegoś?, zaraz…, nie, to jakieś resztki”. Resztki! Resztki to się wyrzuca do kosza. Wiem, że chodziło mu o pozostałości kosmówki (tkanki, z której potem rozwija się łożysko). Warto jednak dobierać słowa. Teraz musiałam już tylko poczekać (bez jedzenia i picia) do wieczora, bo dopiero wtedy mógł przyjść anestezjolog. W czasie zabiegu łyżeczkowania macicy (czyli usuwania rzeczonych resztek) ktoś wpadł na pomysł, by jednak wspomóc mnie kroplówką. Kiedy było już po wszystkim, zmęczona, usnęłam. Koło siódmej rano poszłam do lekarz dyżurnej po wypis, ale jadła akurat kanapkę (co oni tak z tymi kanapkami?) i odmówiła. Mam czekać na obchód. Wyszłam na schody (nie chciałam niepokoić ciężarnych) i zaczęłam krzyczeć „Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę”. (Wówczas nie znałam jeszcze „Dekalogu” Kieślowskiego. W zakończeniu części piątej padają te same słowa; żadne inne nie chcą przyjść na myśl). Otarłam łzy, spakowałam się i postanowiłam odgryźć wenflon (gdyby nie dało się wyjąć go jedną ręką). Byłam już na korytarzu, właściwie na klatce schodowej, gdy pielęgniarki poprosiły mnie do gabinetu, by uwolnić mnie od niego w bardziej cywilizowany sposób, informując przy okazji, że jeśli wyjdę bez wypisu, a potem będą komplikacje, to nawet karetka nie przyjedzie na wezwanie. „Najwyżej umrę jak moje dziecko, bardzo dobrze!”, to była pierwsza myśl, a druga – że chyba jednak robią mnie w trąbę. No i dostałam wypis. O ósmej trzydzieści, przed obchodem. (A jednak można).

Tę śmierć długo przeżywałam. Bardzo też bałam się o moje kolejne dziecko. Patrząc z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że najbardziej boli mnie to, że nie mogłam tego mojego maleństwa zobaczyć, że najpewniej spłynęło do kanalizacji w zasyfionej szpitalnej łazience. Długo też nie mogłam wybaczyć lekarzowi, który potwierdził w badaniu dokonane poronienie, niestosownego zachowania.

Ciąża czwarta, poród trzeci. Tak miało być. Tymczasem, sama nie wiem czemu, zaczęłam wyszukiwać w Internecie informacje o ciężkich, śmiertelnych chorobach, jak acefalia (brak mózgu). Moje dzieciątko miało już pierwszą sesję fotograficzną za sobą, aparat ultrasonograficzny nie uchwycił nic niepokojącego. Brzuszek się zaokrąglał, piersi przygotowywały się już do karmienia. Aż przyszedł ten dzień, gdy te przygotowania się zatrzymały. „Może to dlatego, że już karmiłam i program pt. „laktacja” mam dobrze przećwiczony?”. Nie czułam obciążenia, jakim jest oddychanie za drugą osobę. Na próżno czekałam na ruchy – takie wyraźne, mocne, jednoznaczne (wcześniej czułam ruchy lekkie jak muśnięcie). Coraz częściej prosiłam w myślach synka w moim łonie (zawsze myślałam o nim jako o chłopczyku), by się poruszył. Coraz częściej znajdowałam w sobie gotowe zdanie „Moje dziecko nie żyje” – nie wypowiadałam go jednak. Nie tylko wobec innych – nawet wewnętrznie. Kilka razy miałam impuls, by iść natychmiast do lekarza, by zrobić USG. Postanowiłam jednak poczekać na wyznaczony termin badania tzw. połówkowego – około 20 tygodnia ciąży. 

Pani doktor pierwsza wypowiedziała od dawna formułowane przeze mnie zdanie: „Pani dziecko nie żyje.” Krótkie ukłucie w sercu. Od tej chwili nieustannie powtarzałam wcześniej wypierane słowa: „Moje dziecko nie żyje, moje dziecko nie żyje…”, by w końcu uwierzyć w to, co tak naprawdę wiedziałam już od dawna. Omówiłam plan działania: trzeba wywołać poród, muszę iść do szpitala… Tego dnia, a była to środa, nie przyjęto mnie z braku miejsc. Dziwiłam się sama sobie, siedząc kilka godzin w szpitalnej poczekalni i patrząc na kobiety, w których brzuchach spały, baraszkowały, rozpychały się maluchy – pamięć, że ja też mam żywe dzieci, bardzo mi pomogła. Myślałam też, że ta noc będzie trudniejsza – nie co dzień kładziemy się spać wiedząc, że nosimy w swym ciele zwłoki. Nie, nie zwłoki, nie trupa; to ciałko mojego synka, które tyle dni zachowywałam od zepsucia, a które teraz muszę wydać na świat i godnie pochować. Dzieci przytuliły się do mnie. Usnęliśmy razem.
Kolejnego dnia miałam przyjść na izbę przyjęć po 17. Usłyszałam, że mam zgłosić się godzinę później. Dzięki temu poszliśmy z mężem na kawę i lody tylko we dwoje. Potem mnie przyjęli. Doktor na oddziale podała mi środki poronne. Zaraz po wyjściu z jej gabinetu minęłam księdza, który wyszedł właśnie z jednej z sal. Pozdrowiłam go zwyczajowym „Szczęść Boże” i zatrzymałam się przy tablicy ogłoszeń: „Dla leżących Komunia św. w czwartki po 18”. Musiałam się położyć – wtedy leki działają silniej. W razie zbyt intensywnego bólu mogłam skorzystać z kroplówki. Czysta, nowa, zadbana sala, trzy łóżka i ja sama. Na chwilę pojawiła się pielęgniarka, mówiła, że to dla mnie trudne i dla nich też, pytała, czy mam dzieci, pocieszała. „Jak anioł”, pomyślałam. Tak bardzo chciałam, by została, by choć zaglądnęła, lecz jej dyżur właśnie się skończył. Nigdy nie przeżyłam takiej samotności... Mąż został w domu, z dziećmi, nie był to zresztą czas odwiedzin, poza tym, nawet gdyby mógł, to nie wiem, czy by chciał mi towarzyszyć. Więc może lepiej, że nie mógł. Zaczęły się dreszcze i ból. Pielęgniarki przyszły raz i drugi na wezwanie, fachowo odpowiedziały i wyszły, jakby się dokądś śpieszyły. Jeszcze nigdy nie widziałam zmarłego bez retuszu, bez makijażu czy garnituru… A czekałam na własne dziecko – nagie, może zakrwawione i, jak mówiła doktor, „zdeformowane”. Bałam się pytać, co to znaczy. Wiedziałam, że moje dziecko jest martwe, ale bałam się, że okaże się brzydkie. Jezu!

Było już po północy, gdy skurcze niemal ustały i poczułam, że ciałko mojego dziecka zaraz opuści moje ciało. Wezwałam pielęgniarki – przyniosły coś w rodzaju plastikowego szerokiego wazonu i poleciły umieścić go w sedesie, a potem usiąść… I oczywiście szybko się zmyły (nie odeszły co prawda daleko). Krzyknęłam – nie z bólu, ze strachu. Zabrały wazon i zawiozły mnie na salę operacyjną – po tak późnym poronieniu standardowo czyści się macicę. Po drodze spytały, czy chcę teraz zobaczyć moje dziecko. Ale ja nie chciałam żegnać synka pod presją czasu (lekarze czekają). Jedna z nich zdążyła podbiec do mnie: „Już go umyłam, to chłopiec”. Poczułam coś, jakby radość, jakby dumę, coś chyba podobnego do odczuć tych kobiet, którym przyszło rodzić dzieci w drugiej połowie minionego wieku, gdy noworodki zabierano natychmiast po porodzie. Każda wiadomość musiała wtedy cieszyć. 

Spałam dobrze – trudno chyba spać źle po narkozie. Od rana czekałam już tylko na spotkanie z moim dzieckiem. Zaprowadzono mnie do maleńkiego pokoiku, gdzie na stole przykrytym białym obrusem leżało zawiniątko. Ostrożnie rozchyliłam brzegi serwetki. „Jaki ty jesteś śliczny, mój syneczku!” Wszystko masz uformowane: główkę, oczki zamknięte, maleńki nosek, usteczka… rączki splecione razem, tak delikatne, że paluszki niemal zlepiły się w jedno.” Tak, był „zdeformowany” – był jakby spłaszczony, jak nienapompowana piłka. Tak, przez cienką, poszarzałą skórę widać było krew nagromadzoną w główce i w brzuszku. A jednak był tak piękny! Gdybym tylko mogła wchłonąć go w siebie… Wyszłam, starając się zataić radość (bałam się, że wezmą mnie za wariatkę: cieszy się z martwego dziecka). „I jak, sprawdziła pani płeć?” Nie, nie sprawdzałam. Zawsze myślałam o nim jak o chłopczyku, a wczoraj potwierdziła to położna. Lękałam się rozchylać te maleńkie nóżki, zastygłe już i zimne (wyjęto go przecież z lodówki), to byłoby jak gwałt na maleńkim ciałku. Zdziwienie. Tak jakby na tym właśnie polegało pożegnanie, by zajrzeć dziecku między nogi! Tak mocno bałam się spotkania ze śmiercią, a teraz byłam wzruszona i pocieszona. Rozrzewniona. „Umarło ci dziecko?”, pyta Epiktet, „Stłukł ci się garnek.” (Cytat przybliżony, z pamięci). Tak, umarło mi dziecko. Żyło, a teraz nie żyje. To wszystko. Nie było tam nic strasznego, nic przerażającego. Tylko śmierć. Sama, bez tych wszystkich lęków, które z nią łączyłam.

Kiedy dadzą mi wypis? Minęło południe, obiad o smaku kartonu, lekko ciepły. Trzynasta – pobranie krwi, trzeba sprawdzić, czy nie ma stanu zapalnego. Ubrana siedzę już na korytarzu, czekam. W pół do trzeciej, za dwadzieścia, za piętnaście… Tuż przed trzecią wyszedł do mnie lekarz dał mi kartę informacyjną leczenia szpitalnego pt. „Indukcja poronienia” i receptę. „To wszystko, do widzenia”. Rozmawialiśmy przy stanowisku pielęgniarek. Na blacie stołu zegar wskazał piętnastą. „Już roni”, usłyszałam. Już roni… czy rodzi, jak ja martwe dziecko, czy też dzieciątko właśnie umiera (jak często bywa)? Tajemnica śmierci.

To było trzecie, ostatnie spotkanie ze śmiercią tego dnia. Drugim była przedpołudniowa rozmowa z pacjentką, która przyszła rano i czekała na jakiś zabieg. Kobieta w wieku 50+. Opowiadała o chorej na demencję cioci, która nie zgodziła się wejść do gabinetu okulisty, gdy trafiły na ostry dyżur, która rozlewa miód w kuchni i stanowczo nie może zostać sama na noc (a było opóźnienie w wykonywaniu zabiegów i moja szpitalna współlokatorka bała się, że będzie musiała zostać dłużej niż planowała). Opowiadała o kwiatach, które posadziła przed domem z wielkiej płyty. Zakwitły… Niesamowita! Oddawała swoje życie, dzień po dniu, tej cioci, tym kwiatom, innym jeszcze stworzeniom Bożym z ciepłem i troską, bez żalu, że tak spędza ostatnie może lata w zdrowiu i dobrej jeszcze formie.

Pogrzeb synka nie był dla mnie czymś trudnym. Najtrudniejsze było to, że już nic więcej nie mogłam dla niego zrobić. I że nie miałam komu o nim opowiadać, ale nie o szarości jego zmacerowanej skory, a o tym, jak był piękny, jak delikatny, jak spokojny się zdawał, o tym, jak dumna jestem z niego – dumna jak matka po narodzinach dziecka być powinna. Wiem, lepiej brzmi opowiadanie o uśmiechach i zmienianych pieluszkach, niż o urnie robiącej za trumnę i o białych kwiatach na grobie. Cóż, kiedy mam tylko taką opowieść? I pragnę ją mówić z radością i zachwytem, bo jest o moim dziecku, świeżo narodzonym… Lecz kto posłucha jej ze zrozumieniem, bez lęku, bez współczucia, bo czy potrzebuje współczucia młoda mama?

Dzieci moje najdroższe, to Wy jak nikt inny uczyłyście mnie miłości; to dzięki Wam najpierw pokochałam kogoś, o kim wiedziałam tylko, że jest, później zaś stałam się gotowa przyjąć nawet dziecko chore, sparaliżowane (bo tak próbowałam sobie tłumaczyć brak ruchów), byle tylko żyło. I dzięki Wam zobaczyłam, że każde spotkanie jest w czwartkowy wieczór, każda samotność w czwartkową noc i że umieramy wszyscy w piątek o piętnastej. Nie mogę powiedzieć, że nie boję się kolejnego poronienia, gdy myślę o kolejnej ciąży; jestem jednak gotowa przyjąć to, co mnie spotka, czy będzie to życie, czy śmierć.
(mż)

niedziela, 4 czerwca 2017

Praca z głosem - podziękowania, wrażenia, refleksje

W tym miejscu serdecznie dziękujemy dr J o a n n i e  Z a u s z e, wykładowczyni na UKSW w Warszawie i nauczycielce głosu, za przyjazd do Chojnic, przeprowadzenie warsztatów pracy z głosem w II Liceum Ogólnokształcącym im. Władysława Andersa i przekazanie całości swojego honorarium na rzecz Fundacji Zarzewie.




Sama brałam udział w warsztatach. To było dla mnie niezwykłe wydarzenie: dotknęło czegoś bardzo głębokiego i ważnego we mnie. Sądzę, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie zaangażowanie wszystkich uczestników. Dlatego również Wam, uczestnikom, bardzo serdecznie dziękuję.

I jeszcze kilka słów o tym, co mnie to wydarzenie przyniosło.

Przyniosło mi ono wiedzę o tym, jaką wagę ma świadomość własnego głosu dla budowania relacji z innymi i tym samym dla własnego rozwoju: dla tego, czy chcę budować te relacje i siebie na spokoju i radości, czy na frustracji. Okazuje się, że także w tej płaszczyźnie, jak w wielu innych,  j a k o  o s o b y  m a m y  w y b ó r. 
Chodzi najpierw o to, żeby sobie tę możliwość wyboru uzmysłowić - trudno to zrobić inaczej niż przez doświadczenie. Następnie chodzi o to, by w nawykowe zachowania wprowadzić moment zatrzymania i refleksji nad tym, co w danej chwili jest dla mnie i dla innych ważne. Ta wiedza i to zatrzymanie zaś pozwolą nam mocniej zintegrować siebie: tak abyśmy to my sami (nie zaś nawyki, które nam ktoś mniej lub bardziej świadomie wpoił) decydowali o tym, co dla nas jest ważne, i mieli siłę to urzeczywistniać.

W rozmowie po warsztatach z Asią Zauchą zgodziłyśmy się, że te warsztaty wpisują się doskonale w naszą formułę działania na rzecz  o t w a r t e g o  i  z i n t e g r o- w a n e g o  społeczeństwa, którego uczestnicy mogą się swobodnie rozwijać.
(ed)

piątek, 26 maja 2017

Trzy wycieczki

Kochani! Dawno nie pisaliśmy, co nie znaczy, że nic nie robimy ;)
Dziś opowiem o trzech wycieczkach po Lichnowach w ramach projektu "Moje miejsce we wszechświecie" (chociaż były w sumie cztery).
Dzięki finansowemu wsparciu Sołectwa Lichnowy prowadzę w szkole regularne cotygodniowe zajęcia. Dlatego możemy realizować tam ten projekt w rozbudowanej postaci: najpierw robiliśmy mapę wsi z zaznaczeniem ważnych dla nas miejsc, potem wędrowaliśmy po wsi i robiliśmy zdjęcia (to były właśnie nasze cztery wycieczki), później (już we wrześniu) wybierzemy miejsca, które sportretujemy, by wreszcie z tych portretów powstały pocztówki.

Tutaj prezentuję Wam dokumentację wycieczek.

Ruszamy :)


Naszym celem są: las i głazy. Za pierwszym razem wzięliśmy ze sobą mapę.



Nie było daleko. Po kilku postojach w lesie doszliśmy do głazów. Po kolei od lewej: Andżelika, Kinga, Zosia (na siedząco), Ola, Kornelia, Nikola, Tomek, Patryk (z oponą, która leżała koło drogi), Nikodem (w czerwonej kurtce) i Dawid.


Okazało się, że na pobliskie drzewo można się wspiąć :) Zaczęli chłopcy, a potem każdy już chciał. Na górze w tle siedzi Tomek, stoi i spogląda w dół Patryk, a niżej śmieje się Dawid.


Tu mamy na kamieniach Nikolę, buja się Patryk, obok niego stoi Zosia, dalej Andżelika i Dawid. Tomek, na samej górze, do końca nie chciał opuścić stanowiska.


Wracając zatrzymaliśmy się znów w lesie. Fotografowaliśmy zwalone drzewo (może te zdjęcia wykorzystamy na pocztówkach), a Andżelika sfotografowała nas :)



W czasie trzeciej wycieczki było już ciepło. Szliśmy nad jezioro. Przystanek był na przystanku :)


Dzieci pokazały mi pomost, którego wcześniej nie znałam, choć kiedyś już kąpałam się w Jeziorze Lichnowskim.


Tutaj ostatnia pochmurno-deszczowa wycieczka. Na zdjęciu Nikola i Zosia w krzakach bzu przy szkolnym placu zabaw. Bez wreszcie zakwitł. To ulubiona kryjówka dzieci.



Przechodziliśmy koło tajemniczego ogrodu jednej z mieszkanek Lichnów. Ogrodu, po którym przechadzają się pawie. Dwa udało się nam nawet zobaczyć. Za ogrodem, w zakamarkach wiejskiego stawu pływały łabędzie z małymi. Dziewczynom udało się je sfotografować, może się znajdą na pocztówkach :)


To była znakomita wycieczka. Udało nam się zobaczyć wiele z tego, czego wcześniej nie znaliśmy.

Serdecznie Wam dziękuję: Kornelio, Nikodemie, Dawidzie, Tomku, Patryku, Kingo, Nikolo, Olu, Andżeliko za pokazanie mi Waszego miejsca we wszechświecie.
(ed)