czwartek, 8 czerwca 2017

Pięć minus trzy

Szanowny Czytelniku! Poniższe piszę nie po to, by uzewnętrznić swoje przeżycia czy upublicznić własną historię. Piszę te słowa dlatego, że część mojej osobistej historii stanowią doświadczenia wspólne wielu. Niekiedy sprawy międzyosobowe, wspólne wielu ludziom, mogą zostać nazwane, opisane, dotknięte tylko jako konkret, jako część życia jednostki. Myślę, że są to kwestie na tyle istotne, że warto, dla ich dostrzeżenia, dla poświęcenia im uwagi, niejako wydrzeć samej sobie to, co łatwiej by mi było usłyszeć od kogoś, niż samej opowiadać.

Mam troje dzieci. Nie, to nieprawda. Mam pięcioro dzieci. Nie kłamię jednak, mówiąc, że mam ich troje – zgodnie z konwencją mówię o dzieciach, które żyją. A te, co zmarły jeszcze przed narodzeniem? Musiałabym się tłumaczyć, dlaczego o nich w ogóle wspominam… Chociaż jest i na to formuła. „Ciąża szósta, poród czwarty”, może kiedyś tak powiem u lekarza lub położnej. Gwoli wyjaśnienia dla tych, co w stanie błogosławionym nie bywają: ciąże liczy się zawsze wraz z obecną, a porody – z wyprzedzeniem. Wbrew pozorom, takie sformułowanie nie niesie wcale jednoznacznej informacji o liczbie żywo urodzonych dzieci: poronienie w drugiej połowie ciąży nazywa się bowiem porodem. To tylko informacja o „stanie zużycia” narządów rodnych. Jak bardzo chciałabym powiedzieć: pięć razy byłam w ciąży, dwoje dzieci zmarło przed narodzeniem, troje żyje. To byłoby jasne, proste i zgodne z prawdą. Zamiast tego wyliczam ciąże i prorokuję na temat losów dziecka w łonie, czując, że zarazem wyciąga się ode mnie informacje bardzo osobiste, gdy zmuszona jestem wspomnieć pośrednio o moich zmarłych dzieciach, nie wspominając ich samych.
Czułam się wspaniale, jakbym się unosiła pięć metrów nad ziemią, przeszczęśliwa… Ale już w piątym tygodniu pojawiły się plamienia. „To jest jeszcze bardzo mała ciąża, jest za wcześnie, żeby się badać”. Jakieś dwa tygodnie później pojawił się lekki początkowo ból. I krople krwi na bieliźnie. Czy miałam nadzieję, że uda się ocalić to dzieciątko? Nie, choć jadąc do szpitala, łudziłam się, że ją mam. Pani doktor w szpitalu stwierdziła poronienie w toku, zleciła zastrzyk na podtrzymanie ciąży (bardziej przydałby się przeciwbólowy; później dowiedziałam się, że poronienia w toku nie da się zatrzymać) i przyjęła mnie na oddział. Był późny wieczór. Noc w toalecie: biegunka, skrzepy krwi, skurcze, biegunka, znów krew… „Może ma pani po prostu okres?” – pielęgniarka postawiła swoją diagnozę. Dziękuję, poczekam na obchód. Przyszli. Spojrzeli na kartę informacyjną z najnowszym pomiarem temperatury i zamierzali iść dalej. Zatrzymałam ich, mówiąc, że straciłam bardzo dużo krwi i że przypuszczalnie jest już po. Dobrze, zrobią mi ponownie USG. Do dziś pamiętam lekarza, jak w jednej ręce trzyma końcówkę aparatu między moimi nogami (USG we wczesnej ciąży jest zawsze per vaginam), których drżenia nie potrafię opanować, w drugiej kanapkę, i mówi, spoglądając na monitor między kolejnymi kęsami „Faktycznie, nie ma, nie widziała pani czegoś?, zaraz…, nie, to jakieś resztki”. Resztki! Resztki to się wyrzuca do kosza. Wiem, że chodziło mu o pozostałości kosmówki (tkanki, z której potem rozwija się łożysko). Warto jednak dobierać słowa. Teraz musiałam już tylko poczekać (bez jedzenia i picia) do wieczora, bo dopiero wtedy mógł przyjść anestezjolog. W czasie zabiegu łyżeczkowania macicy (czyli usuwania rzeczonych resztek) ktoś wpadł na pomysł, by jednak wspomóc mnie kroplówką. Kiedy było już po wszystkim, zmęczona, usnęłam. Koło siódmej rano poszłam do lekarz dyżurnej po wypis, ale jadła akurat kanapkę (co oni tak z tymi kanapkami?) i odmówiła. Mam czekać na obchód. Wyszłam na schody (nie chciałam niepokoić ciężarnych) i zaczęłam krzyczeć „Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę”. (Wówczas nie znałam jeszcze „Dekalogu” Kieślowskiego. W zakończeniu części piątej padają te same słowa; żadne inne nie chcą przyjść na myśl). Otarłam łzy, spakowałam się i postanowiłam odgryźć wenflon (gdyby nie dało się wyjąć go jedną ręką). Byłam już na korytarzu, właściwie na klatce schodowej, gdy pielęgniarki poprosiły mnie do gabinetu, by uwolnić mnie od niego w bardziej cywilizowany sposób, informując przy okazji, że jeśli wyjdę bez wypisu, a potem będą komplikacje, to nawet karetka nie przyjedzie na wezwanie. „Najwyżej umrę jak moje dziecko, bardzo dobrze!”, to była pierwsza myśl, a druga – że chyba jednak robią mnie w trąbę. No i dostałam wypis. O ósmej trzydzieści, przed obchodem. (A jednak można).

Tę śmierć długo przeżywałam. Bardzo też bałam się o moje kolejne dziecko. Patrząc z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że najbardziej boli mnie to, że nie mogłam tego mojego maleństwa zobaczyć, że najpewniej spłynęło do kanalizacji w zasyfionej szpitalnej łazience. Długo też nie mogłam wybaczyć lekarzowi, który potwierdził w badaniu dokonane poronienie, niestosownego zachowania.

Ciąża czwarta, poród trzeci. Tak miało być. Tymczasem, sama nie wiem czemu, zaczęłam wyszukiwać w Internecie informacje o ciężkich, śmiertelnych chorobach, jak acefalia (brak mózgu). Moje dzieciątko miało już pierwszą sesję fotograficzną za sobą, aparat ultrasonograficzny nie uchwycił nic niepokojącego. Brzuszek się zaokrąglał, piersi przygotowywały się już do karmienia. Aż przyszedł ten dzień, gdy te przygotowania się zatrzymały. „Może to dlatego, że już karmiłam i program pt. „laktacja” mam dobrze przećwiczony?”. Nie czułam obciążenia, jakim jest oddychanie za drugą osobę. Na próżno czekałam na ruchy – takie wyraźne, mocne, jednoznaczne (wcześniej czułam ruchy lekkie jak muśnięcie). Coraz częściej prosiłam w myślach synka w moim łonie (zawsze myślałam o nim jako o chłopczyku), by się poruszył. Coraz częściej znajdowałam w sobie gotowe zdanie „Moje dziecko nie żyje” – nie wypowiadałam go jednak. Nie tylko wobec innych – nawet wewnętrznie. Kilka razy miałam impuls, by iść natychmiast do lekarza, by zrobić USG. Postanowiłam jednak poczekać na wyznaczony termin badania tzw. połówkowego – około 20 tygodnia ciąży. 

Pani doktor pierwsza wypowiedziała od dawna formułowane przeze mnie zdanie: „Pani dziecko nie żyje.” Krótkie ukłucie w sercu. Od tej chwili nieustannie powtarzałam wcześniej wypierane słowa: „Moje dziecko nie żyje, moje dziecko nie żyje…”, by w końcu uwierzyć w to, co tak naprawdę wiedziałam już od dawna. Omówiłam plan działania: trzeba wywołać poród, muszę iść do szpitala… Tego dnia, a była to środa, nie przyjęto mnie z braku miejsc. Dziwiłam się sama sobie, siedząc kilka godzin w szpitalnej poczekalni i patrząc na kobiety, w których brzuchach spały, baraszkowały, rozpychały się maluchy – pamięć, że ja też mam żywe dzieci, bardzo mi pomogła. Myślałam też, że ta noc będzie trudniejsza – nie co dzień kładziemy się spać wiedząc, że nosimy w swym ciele zwłoki. Nie, nie zwłoki, nie trupa; to ciałko mojego synka, które tyle dni zachowywałam od zepsucia, a które teraz muszę wydać na świat i godnie pochować. Dzieci przytuliły się do mnie. Usnęliśmy razem.
Kolejnego dnia miałam przyjść na izbę przyjęć po 17. Usłyszałam, że mam zgłosić się godzinę później. Dzięki temu poszliśmy z mężem na kawę i lody tylko we dwoje. Potem mnie przyjęli. Doktor na oddziale podała mi środki poronne. Zaraz po wyjściu z jej gabinetu minęłam księdza, który wyszedł właśnie z jednej z sal. Pozdrowiłam go zwyczajowym „Szczęść Boże” i zatrzymałam się przy tablicy ogłoszeń: „Dla leżących Komunia św. w czwartki po 18”. Musiałam się położyć – wtedy leki działają silniej. W razie zbyt intensywnego bólu mogłam skorzystać z kroplówki. Czysta, nowa, zadbana sala, trzy łóżka i ja sama. Na chwilę pojawiła się pielęgniarka, mówiła, że to dla mnie trudne i dla nich też, pytała, czy mam dzieci, pocieszała. „Jak anioł”, pomyślałam. Tak bardzo chciałam, by została, by choć zaglądnęła, lecz jej dyżur właśnie się skończył. Nigdy nie przeżyłam takiej samotności... Mąż został w domu, z dziećmi, nie był to zresztą czas odwiedzin, poza tym, nawet gdyby mógł, to nie wiem, czy by chciał mi towarzyszyć. Więc może lepiej, że nie mógł. Zaczęły się dreszcze i ból. Pielęgniarki przyszły raz i drugi na wezwanie, fachowo odpowiedziały i wyszły, jakby się dokądś śpieszyły. Jeszcze nigdy nie widziałam zmarłego bez retuszu, bez makijażu czy garnituru… A czekałam na własne dziecko – nagie, może zakrwawione i, jak mówiła doktor, „zdeformowane”. Bałam się pytać, co to znaczy. Wiedziałam, że moje dziecko jest martwe, ale bałam się, że okaże się brzydkie. Jezu!

Było już po północy, gdy skurcze niemal ustały i poczułam, że ciałko mojego dziecka zaraz opuści moje ciało. Wezwałam pielęgniarki – przyniosły coś w rodzaju plastikowego szerokiego wazonu i poleciły umieścić go w sedesie, a potem usiąść… I oczywiście szybko się zmyły (nie odeszły co prawda daleko). Krzyknęłam – nie z bólu, ze strachu. Zabrały wazon i zawiozły mnie na salę operacyjną – po tak późnym poronieniu standardowo czyści się macicę. Po drodze spytały, czy chcę teraz zobaczyć moje dziecko. Ale ja nie chciałam żegnać synka pod presją czasu (lekarze czekają). Jedna z nich zdążyła podbiec do mnie: „Już go umyłam, to chłopiec”. Poczułam coś, jakby radość, jakby dumę, coś chyba podobnego do odczuć tych kobiet, którym przyszło rodzić dzieci w drugiej połowie minionego wieku, gdy noworodki zabierano natychmiast po porodzie. Każda wiadomość musiała wtedy cieszyć. 

Spałam dobrze – trudno chyba spać źle po narkozie. Od rana czekałam już tylko na spotkanie z moim dzieckiem. Zaprowadzono mnie do maleńkiego pokoiku, gdzie na stole przykrytym białym obrusem leżało zawiniątko. Ostrożnie rozchyliłam brzegi serwetki. „Jaki ty jesteś śliczny, mój syneczku!” Wszystko masz uformowane: główkę, oczki zamknięte, maleńki nosek, usteczka… rączki splecione razem, tak delikatne, że paluszki niemal zlepiły się w jedno.” Tak, był „zdeformowany” – był jakby spłaszczony, jak nienapompowana piłka. Tak, przez cienką, poszarzałą skórę widać było krew nagromadzoną w główce i w brzuszku. A jednak był tak piękny! Gdybym tylko mogła wchłonąć go w siebie… Wyszłam, starając się zataić radość (bałam się, że wezmą mnie za wariatkę: cieszy się z martwego dziecka). „I jak, sprawdziła pani płeć?” Nie, nie sprawdzałam. Zawsze myślałam o nim jak o chłopczyku, a wczoraj potwierdziła to położna. Lękałam się rozchylać te maleńkie nóżki, zastygłe już i zimne (wyjęto go przecież z lodówki), to byłoby jak gwałt na maleńkim ciałku. Zdziwienie. Tak jakby na tym właśnie polegało pożegnanie, by zajrzeć dziecku między nogi! Tak mocno bałam się spotkania ze śmiercią, a teraz byłam wzruszona i pocieszona. Rozrzewniona. „Umarło ci dziecko?”, pyta Epiktet, „Stłukł ci się garnek.” (Cytat przybliżony, z pamięci). Tak, umarło mi dziecko. Żyło, a teraz nie żyje. To wszystko. Nie było tam nic strasznego, nic przerażającego. Tylko śmierć. Sama, bez tych wszystkich lęków, które z nią łączyłam.

Kiedy dadzą mi wypis? Minęło południe, obiad o smaku kartonu, lekko ciepły. Trzynasta – pobranie krwi, trzeba sprawdzić, czy nie ma stanu zapalnego. Ubrana siedzę już na korytarzu, czekam. W pół do trzeciej, za dwadzieścia, za piętnaście… Tuż przed trzecią wyszedł do mnie lekarz dał mi kartę informacyjną leczenia szpitalnego pt. „Indukcja poronienia” i receptę. „To wszystko, do widzenia”. Rozmawialiśmy przy stanowisku pielęgniarek. Na blacie stołu zegar wskazał piętnastą. „Już roni”, usłyszałam. Już roni… czy rodzi, jak ja martwe dziecko, czy też dzieciątko właśnie umiera (jak często bywa)? Tajemnica śmierci.

To było trzecie, ostatnie spotkanie ze śmiercią tego dnia. Drugim była przedpołudniowa rozmowa z pacjentką, która przyszła rano i czekała na jakiś zabieg. Kobieta w wieku 50+. Opowiadała o chorej na demencję cioci, która nie zgodziła się wejść do gabinetu okulisty, gdy trafiły na ostry dyżur, która rozlewa miód w kuchni i stanowczo nie może zostać sama na noc (a było opóźnienie w wykonywaniu zabiegów i moja szpitalna współlokatorka bała się, że będzie musiała zostać dłużej niż planowała). Opowiadała o kwiatach, które posadziła przed domem z wielkiej płyty. Zakwitły… Niesamowita! Oddawała swoje życie, dzień po dniu, tej cioci, tym kwiatom, innym jeszcze stworzeniom Bożym z ciepłem i troską, bez żalu, że tak spędza ostatnie może lata w zdrowiu i dobrej jeszcze formie.

Pogrzeb synka nie był dla mnie czymś trudnym. Najtrudniejsze było to, że już nic więcej nie mogłam dla niego zrobić. I że nie miałam komu o nim opowiadać, ale nie o szarości jego zmacerowanej skory, a o tym, jak był piękny, jak delikatny, jak spokojny się zdawał, o tym, jak dumna jestem z niego – dumna jak matka po narodzinach dziecka być powinna. Wiem, lepiej brzmi opowiadanie o uśmiechach i zmienianych pieluszkach, niż o urnie robiącej za trumnę i o białych kwiatach na grobie. Cóż, kiedy mam tylko taką opowieść? I pragnę ją mówić z radością i zachwytem, bo jest o moim dziecku, świeżo narodzonym… Lecz kto posłucha jej ze zrozumieniem, bez lęku, bez współczucia, bo czy potrzebuje współczucia młoda mama?

Dzieci moje najdroższe, to Wy jak nikt inny uczyłyście mnie miłości; to dzięki Wam najpierw pokochałam kogoś, o kim wiedziałam tylko, że jest, później zaś stałam się gotowa przyjąć nawet dziecko chore, sparaliżowane (bo tak próbowałam sobie tłumaczyć brak ruchów), byle tylko żyło. I dzięki Wam zobaczyłam, że każde spotkanie jest w czwartkowy wieczór, każda samotność w czwartkową noc i że umieramy wszyscy w piątek o piętnastej. Nie mogę powiedzieć, że nie boję się kolejnego poronienia, gdy myślę o kolejnej ciąży; jestem jednak gotowa przyjąć to, co mnie spotka, czy będzie to życie, czy śmierć.
(mż)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz