Szanowny
Czytelniku! Poniższe piszę nie po to, by uzewnętrznić swoje
przeżycia czy upublicznić własną historię. Piszę te słowa
dlatego, że część mojej osobistej historii stanowią
doświadczenia wspólne wielu. Niekiedy sprawy międzyosobowe,
wspólne wielu ludziom, mogą zostać nazwane, opisane, dotknięte
tylko jako konkret, jako część życia jednostki. Myślę, że są
to kwestie na tyle istotne, że warto, dla ich dostrzeżenia, dla
poświęcenia im uwagi, niejako wydrzeć samej sobie to, co łatwiej
by mi było usłyszeć od kogoś, niż samej opowiadać.
Mam troje dzieci. Nie, to nieprawda.
Mam pięcioro dzieci. Nie kłamię jednak, mówiąc, że mam ich
troje – zgodnie z konwencją mówię o dzieciach, które żyją. A
te, co zmarły jeszcze przed narodzeniem? Musiałabym się tłumaczyć,
dlaczego o nich w ogóle wspominam… Chociaż jest i na to formuła.
„Ciąża szósta, poród czwarty”, może kiedyś tak powiem u
lekarza lub położnej. Gwoli wyjaśnienia dla tych, co w stanie
błogosławionym nie bywają: ciąże liczy się zawsze wraz z
obecną, a porody – z wyprzedzeniem. Wbrew pozorom, takie
sformułowanie nie niesie wcale jednoznacznej informacji o liczbie
żywo urodzonych dzieci: poronienie w drugiej połowie ciąży nazywa
się bowiem porodem. To tylko informacja o „stanie zużycia”
narządów rodnych. Jak bardzo chciałabym powiedzieć: pięć razy
byłam w ciąży, dwoje dzieci zmarło przed narodzeniem, troje żyje.
To byłoby jasne, proste i zgodne z prawdą. Zamiast tego wyliczam
ciąże i prorokuję na temat losów dziecka w łonie, czując, że
zarazem wyciąga się ode mnie informacje bardzo osobiste, gdy
zmuszona jestem wspomnieć pośrednio o moich zmarłych dzieciach,
nie wspominając ich samych.
…
Czułam się wspaniale, jakbym się
unosiła pięć metrów nad ziemią, przeszczęśliwa… Ale już w
piątym tygodniu pojawiły się plamienia. „To jest jeszcze bardzo
mała ciąża, jest za wcześnie, żeby się badać”. Jakieś dwa
tygodnie później pojawił się lekki początkowo ból. I krople
krwi na bieliźnie. Czy miałam nadzieję, że uda się ocalić to
dzieciątko? Nie, choć jadąc do szpitala, łudziłam się, że ją
mam. Pani doktor w szpitalu stwierdziła poronienie w toku, zleciła
zastrzyk na podtrzymanie ciąży (bardziej przydałby się
przeciwbólowy; później dowiedziałam się, że poronienia w toku
nie da się zatrzymać) i przyjęła mnie na oddział. Był późny
wieczór. Noc w toalecie: biegunka, skrzepy krwi, skurcze, biegunka,
znów krew… „Może ma pani po prostu okres?” – pielęgniarka
postawiła swoją diagnozę. Dziękuję, poczekam na obchód.
Przyszli. Spojrzeli na kartę informacyjną z najnowszym pomiarem
temperatury i zamierzali iść dalej. Zatrzymałam ich, mówiąc, że
straciłam bardzo dużo krwi i że przypuszczalnie jest już po.
Dobrze, zrobią mi ponownie USG. Do dziś pamiętam lekarza, jak w
jednej ręce trzyma końcówkę aparatu między moimi nogami (USG we
wczesnej ciąży jest zawsze per vaginam), których drżenia nie
potrafię opanować, w drugiej kanapkę, i mówi, spoglądając na
monitor między kolejnymi kęsami „Faktycznie, nie ma, nie widziała
pani czegoś?, zaraz…, nie, to jakieś resztki”. Resztki! Resztki
to się wyrzuca do kosza. Wiem, że chodziło mu o pozostałości
kosmówki (tkanki, z której potem rozwija się łożysko). Warto
jednak dobierać słowa. Teraz musiałam już tylko poczekać (bez
jedzenia i picia) do wieczora, bo dopiero wtedy mógł przyjść
anestezjolog. W czasie zabiegu łyżeczkowania macicy (czyli usuwania
rzeczonych resztek) ktoś wpadł na pomysł, by jednak wspomóc mnie
kroplówką. Kiedy było już po wszystkim, zmęczona, usnęłam.
Koło siódmej rano poszłam do lekarz dyżurnej po wypis, ale jadła
akurat kanapkę (co oni tak z tymi kanapkami?) i odmówiła. Mam
czekać na obchód. Wyszłam na schody (nie chciałam niepokoić
ciężarnych) i zaczęłam krzyczeć „Nienawidzę, nienawidzę,
nienawidzę”. (Wówczas nie znałam jeszcze „Dekalogu”
Kieślowskiego. W zakończeniu części piątej padają te same
słowa; żadne inne nie chcą przyjść na myśl). Otarłam łzy,
spakowałam się i postanowiłam odgryźć wenflon (gdyby nie dało
się wyjąć go jedną ręką). Byłam już na korytarzu, właściwie
na klatce schodowej, gdy pielęgniarki poprosiły mnie do gabinetu,
by uwolnić mnie od niego w bardziej cywilizowany sposób, informując
przy okazji, że jeśli wyjdę bez wypisu, a potem będą
komplikacje, to nawet karetka nie przyjedzie na wezwanie. „Najwyżej
umrę jak moje dziecko, bardzo dobrze!”, to była pierwsza myśl, a
druga – że chyba jednak robią mnie w trąbę. No i dostałam
wypis. O ósmej trzydzieści, przed obchodem. (A jednak można).
Tę śmierć długo przeżywałam.
Bardzo też bałam się o moje kolejne dziecko. Patrząc z
perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że najbardziej boli mnie to,
że nie mogłam tego mojego maleństwa zobaczyć, że najpewniej
spłynęło do kanalizacji w zasyfionej szpitalnej łazience. Długo
też nie mogłam wybaczyć lekarzowi, który potwierdził w badaniu
dokonane poronienie, niestosownego zachowania.
Ciąża czwarta, poród trzeci. Tak
miało być. Tymczasem, sama nie wiem czemu, zaczęłam wyszukiwać w
Internecie informacje o ciężkich, śmiertelnych chorobach, jak
acefalia (brak mózgu). Moje dzieciątko miało już pierwszą sesję
fotograficzną za sobą, aparat ultrasonograficzny nie uchwycił nic
niepokojącego. Brzuszek się zaokrąglał, piersi przygotowywały
się już do karmienia. Aż przyszedł ten dzień, gdy te
przygotowania się zatrzymały. „Może to dlatego, że już
karmiłam i program pt. „laktacja” mam dobrze przećwiczony?”.
Nie czułam obciążenia, jakim jest oddychanie za drugą osobę. Na
próżno czekałam na ruchy – takie wyraźne, mocne, jednoznaczne
(wcześniej czułam ruchy lekkie jak muśnięcie). Coraz częściej
prosiłam w myślach synka w moim łonie (zawsze myślałam o nim
jako o chłopczyku), by się poruszył. Coraz częściej znajdowałam
w sobie gotowe zdanie „Moje dziecko nie żyje” – nie
wypowiadałam go jednak. Nie tylko wobec innych – nawet
wewnętrznie. Kilka razy miałam impuls, by iść natychmiast do
lekarza, by zrobić USG. Postanowiłam jednak poczekać na wyznaczony
termin badania tzw. połówkowego – około 20 tygodnia ciąży.
Pani doktor pierwsza wypowiedziała od
dawna formułowane przeze mnie zdanie: „Pani dziecko nie żyje.”
Krótkie ukłucie w sercu. Od tej chwili nieustannie powtarzałam
wcześniej wypierane słowa: „Moje dziecko nie żyje, moje dziecko
nie żyje…”, by w końcu uwierzyć w to, co tak naprawdę
wiedziałam już od dawna. Omówiłam plan działania: trzeba wywołać
poród, muszę iść do szpitala… Tego dnia, a była to środa, nie
przyjęto mnie z braku miejsc. Dziwiłam się sama sobie, siedząc
kilka godzin w szpitalnej poczekalni i patrząc na kobiety, w których
brzuchach spały, baraszkowały, rozpychały się maluchy – pamięć,
że ja też mam żywe dzieci, bardzo mi pomogła. Myślałam też, że
ta noc będzie trudniejsza – nie co dzień kładziemy się spać
wiedząc, że nosimy w swym ciele zwłoki. Nie, nie zwłoki, nie
trupa; to ciałko mojego synka, które tyle dni zachowywałam od
zepsucia, a które teraz muszę wydać na świat i godnie pochować.
Dzieci przytuliły się do mnie. Usnęliśmy razem.
Kolejnego dnia miałam przyjść na
izbę przyjęć po 17. Usłyszałam, że mam zgłosić się godzinę
później. Dzięki temu poszliśmy z mężem na kawę i lody tylko we
dwoje. Potem mnie przyjęli. Doktor na oddziale podała mi środki
poronne. Zaraz po wyjściu z jej gabinetu minęłam księdza, który
wyszedł właśnie z jednej z sal. Pozdrowiłam go zwyczajowym
„Szczęść Boże” i zatrzymałam się przy tablicy ogłoszeń:
„Dla leżących Komunia św. w czwartki po 18”. Musiałam się
położyć – wtedy leki działają silniej. W razie zbyt
intensywnego bólu mogłam skorzystać z kroplówki. Czysta, nowa,
zadbana sala, trzy łóżka i ja sama. Na chwilę pojawiła się
pielęgniarka, mówiła, że to dla mnie trudne i dla nich też,
pytała, czy mam dzieci, pocieszała. „Jak anioł”, pomyślałam.
Tak bardzo chciałam, by została, by choć zaglądnęła, lecz jej
dyżur właśnie się skończył. Nigdy nie przeżyłam takiej
samotności... Mąż został w domu, z dziećmi, nie był to zresztą
czas odwiedzin, poza tym, nawet gdyby mógł, to nie wiem, czy by
chciał mi towarzyszyć. Więc może lepiej, że nie mógł. Zaczęły
się dreszcze i ból. Pielęgniarki przyszły raz i drugi na
wezwanie, fachowo odpowiedziały i wyszły, jakby się dokądś
śpieszyły. Jeszcze nigdy nie widziałam zmarłego bez retuszu, bez
makijażu czy garnituru… A czekałam na własne dziecko – nagie,
może zakrwawione i, jak mówiła doktor, „zdeformowane”. Bałam
się pytać, co to znaczy. Wiedziałam, że moje dziecko jest martwe,
ale bałam się, że okaże się brzydkie. Jezu!
Było już po północy, gdy skurcze
niemal ustały i poczułam, że ciałko mojego dziecka zaraz opuści
moje ciało. Wezwałam pielęgniarki – przyniosły coś w rodzaju
plastikowego szerokiego wazonu i poleciły umieścić go w sedesie, a
potem usiąść… I oczywiście szybko się zmyły (nie odeszły co
prawda daleko). Krzyknęłam – nie z bólu, ze strachu. Zabrały
wazon i zawiozły mnie na salę operacyjną – po tak późnym
poronieniu standardowo czyści się macicę. Po drodze spytały, czy
chcę teraz zobaczyć moje dziecko. Ale ja nie chciałam żegnać
synka pod presją czasu (lekarze czekają). Jedna z nich zdążyła
podbiec do mnie: „Już go umyłam, to chłopiec”. Poczułam coś,
jakby radość, jakby dumę, coś chyba podobnego do odczuć tych
kobiet, którym przyszło rodzić dzieci w drugiej połowie minionego
wieku, gdy noworodki zabierano natychmiast po porodzie. Każda
wiadomość musiała wtedy cieszyć.
Spałam dobrze – trudno chyba spać
źle po narkozie. Od rana czekałam już tylko na spotkanie z moim
dzieckiem. Zaprowadzono mnie do maleńkiego pokoiku, gdzie na stole
przykrytym białym obrusem leżało zawiniątko. Ostrożnie
rozchyliłam brzegi serwetki. „Jaki ty jesteś śliczny, mój
syneczku!” Wszystko masz uformowane: główkę, oczki zamknięte,
maleńki nosek, usteczka… rączki splecione razem, tak delikatne,
że paluszki niemal zlepiły się w jedno.” Tak, był
„zdeformowany” – był jakby spłaszczony, jak nienapompowana
piłka. Tak, przez cienką, poszarzałą skórę widać było krew
nagromadzoną w główce i w brzuszku. A jednak był tak piękny!
Gdybym tylko mogła wchłonąć go w siebie… Wyszłam, starając
się zataić radość (bałam się, że wezmą mnie za wariatkę:
cieszy się z martwego dziecka). „I jak, sprawdziła pani płeć?”
Nie, nie sprawdzałam. Zawsze myślałam o nim jak o chłopczyku, a
wczoraj potwierdziła to położna. Lękałam się rozchylać te
maleńkie nóżki, zastygłe już i zimne (wyjęto go przecież z
lodówki), to byłoby jak gwałt na maleńkim ciałku. Zdziwienie.
Tak jakby na tym właśnie polegało pożegnanie, by zajrzeć dziecku
między nogi! Tak mocno bałam się spotkania ze śmiercią, a teraz
byłam wzruszona i pocieszona. Rozrzewniona. „Umarło ci dziecko?”,
pyta Epiktet, „Stłukł ci się garnek.” (Cytat przybliżony, z
pamięci). Tak, umarło mi dziecko. Żyło, a teraz nie żyje. To
wszystko. Nie było tam nic strasznego, nic przerażającego. Tylko
śmierć. Sama, bez tych wszystkich lęków, które z nią łączyłam.
Kiedy dadzą mi wypis? Minęło
południe, obiad o smaku kartonu, lekko ciepły. Trzynasta –
pobranie krwi, trzeba sprawdzić, czy nie ma stanu zapalnego. Ubrana
siedzę już na korytarzu, czekam. W pół do trzeciej, za
dwadzieścia, za piętnaście… Tuż przed trzecią wyszedł do mnie
lekarz dał mi kartę informacyjną leczenia szpitalnego pt.
„Indukcja poronienia” i receptę. „To wszystko, do widzenia”.
Rozmawialiśmy przy stanowisku pielęgniarek. Na blacie stołu zegar
wskazał piętnastą. „Już roni”, usłyszałam. Już roni… czy
rodzi, jak ja martwe dziecko, czy też dzieciątko właśnie umiera
(jak często bywa)? Tajemnica śmierci.
To było trzecie, ostatnie spotkanie ze
śmiercią tego dnia. Drugim była przedpołudniowa rozmowa z
pacjentką, która przyszła rano i czekała na jakiś zabieg.
Kobieta w wieku 50+. Opowiadała o chorej na demencję cioci, która
nie zgodziła się wejść do gabinetu okulisty, gdy trafiły na
ostry dyżur, która rozlewa miód w kuchni i stanowczo nie może
zostać sama na noc (a było opóźnienie w wykonywaniu zabiegów i
moja szpitalna współlokatorka bała się, że będzie musiała
zostać dłużej niż planowała). Opowiadała o kwiatach, które
posadziła przed domem z wielkiej płyty. Zakwitły… Niesamowita!
Oddawała swoje życie, dzień po dniu, tej cioci, tym kwiatom, innym
jeszcze stworzeniom Bożym z ciepłem i troską, bez żalu, że tak
spędza ostatnie może lata w zdrowiu i dobrej jeszcze formie.
Pogrzeb synka nie był dla mnie czymś
trudnym. Najtrudniejsze było to, że już nic więcej nie mogłam
dla niego zrobić. I że nie miałam komu o nim opowiadać, ale nie o
szarości jego zmacerowanej skory, a o tym, jak był piękny, jak
delikatny, jak spokojny się zdawał, o tym, jak dumna jestem z niego
– dumna jak matka po narodzinach dziecka być powinna. Wiem, lepiej
brzmi opowiadanie o uśmiechach i zmienianych pieluszkach, niż o
urnie robiącej za trumnę i o białych kwiatach na grobie. Cóż,
kiedy mam tylko taką opowieść? I pragnę ją mówić z radością
i zachwytem, bo jest o moim dziecku, świeżo narodzonym… Lecz kto
posłucha jej ze zrozumieniem, bez lęku, bez współczucia, bo czy
potrzebuje współczucia młoda mama?
Dzieci moje najdroższe, to Wy jak nikt
inny uczyłyście mnie miłości; to dzięki Wam najpierw pokochałam
kogoś, o kim wiedziałam tylko, że jest, później zaś stałam się
gotowa przyjąć nawet dziecko chore, sparaliżowane (bo tak
próbowałam sobie tłumaczyć brak ruchów), byle tylko żyło. I
dzięki Wam zobaczyłam, że każde spotkanie jest w czwartkowy
wieczór, każda samotność w czwartkową noc i że umieramy wszyscy
w piątek o piętnastej. Nie mogę powiedzieć, że nie boję się
kolejnego poronienia, gdy myślę o kolejnej ciąży; jestem jednak
gotowa przyjąć to, co mnie spotka, czy będzie to życie, czy
śmierć.
(mż)